Witaj w sekcji Opowieści

Do góry!

Powrót

Maj. Angel- z wykształcenia radiooperator i czołgista, zajmujący się w wolnym czasie prowadzeniem kroniki pułku. Oprócz tego, w wolnym czasie lubi przeglądać stare kartoteki i archiwa w poszukiwaniu informacji o swoich towarzyszach, które następnie, oczywiście po odpowiedniej redakcji, publikuje w Kraunia Times.

Chcesz mieć własną historię?
Napisz do Angela!

Pokłosie bohaterstwa

Blemish, okolice wojny 3

Ulice Blemish były przystrojone kwiatami oraz flagami republiki, kiedy Legion wchodził do miasta. Ostatni Wardeni chowali się jeszcze co prawda wśród ludności cywilnej, lecz nawet oni nie mieli złudzeń: miasto upadło i mieszkańcy z radością witali wyzwolicieli z Mesei. Republika po raz kolejny dotarła w te rejony i tym razem wydawało się, że zostanie na dłużej. Ogromne tłumy uśmiechniętych ludzi machały zielono-białymi skrawkami materiału oraz wiwatowały, gdy kolumny Legionu stukały rytmicznie obcasami wysokich butów na bruku. Mimo ogromnych zniszczeń spowodowanych oblężeniem miasta wielu mieszkańców rzucało z budynków po bokach kwiaty a żołnierze łapali je i wymachiwali nimi ku tłumom. Na wszystkich masztach w mieście powiewały stare, i często postrzępione, flagi Veliańskiej Republiki, prawdopodobnie pamiętające jeszcze czasy wojny o Red River. Przemarsz trwał kilka godzin, w trakcie których przez miasto przewinęły się wszelkie dostępne Legionowi siły: od frontowej piechoty przez bataliony czołgów a kończąc na kompaniach logistycznych. Część z żołnierzy już opuściła miasto. Ludzie wrócili już do swoich codziennych zajęć, lecz w powietrzu wciąż było czuć podniecenie i radość. Patrolujący ulice żołnierze byli głośno pozdrawiani i nawet oddziały żandarmerii były wpuszczane do mieszkań z uśmiechem. Na ulicę powoli wyprowadzono resztki wardeńskich sił- tzw. "szczury", gdyż chowali się oni głównie w piwnicach i kanałach chcąc kontynuować walkę jako partyzanci. Oficerów pakowano do ciężarówek i gdzieś wywożono, zwykłych żołnierzy natomiast ustawiano w kolumnach na placu, gdzie lud miał zadecydować o ich losie. Oddziały żandarmerii Legionu skończyły obławę dopiero nad ranem. Ponad 40 Wardenów klęczało na placu będąc pilnowanym przez dwa razy tyle żołnierzy Republiki. W końcu nadeszła chwila sądu: mieszkańcy Blemish zebrali się dookoła jeńców i wysłuchali przemowy dowódcy zorganizowanego wieczorem garnizonu na temat ich nowej wolności i nowych praw. Następnie usłyszeli najważniejszą informację: to oni mają zadecydować o losie wardeńskich jeńców co nastąpi teraz. Ludzie popatrzyli z pogardą na swoich niedawnych "obrońców" i po chwili dało się słyszeć szmery a potem pierwsze krzyki z tłumu:
-"Na szubienice z nimi!"
-"Rozstrzelać!"
-"Śmierć! Śmierć dla zdrajców rewolucji!"
Chwilę później wszyscy zebrani już skandowali głośno:
-"Śmierć zdrajcom! Za Wolne Veli! Za Republikę!"

Dowódcy wydali rozkazy i żołnierze przeładowali rewolwery, po czym rozstrzelali pierwszy rząd jeńców czemu towarzyszyły wiwaty tłumu. Następnie, jakby dla lepszego efektu, dali opaść łuskom i ostentacyjnie odciągnęli kurki przed następną salwą. Gdy padła druga seria strzałów z jednego z ostatnich rzędów wyrwało się 6 Wardenów. 5 z nich zostało z miejsca rozstrzelanych przez stojących w oknach żołnierzy z Voltami. Jeden jednak dał radę dobiec do tłumu ludzi i złapać jedną z mieszkanek. Trzymając ją jak tarczę zaczął poruszać się w stronę bramy miasta. W pewnym momencie jednak znikąd nadleciał kamień, potem drugi i trzeci. Jeden po drugim trafiły w głowę Wardena, ten zachwiał się i upadł nieprzytomny. Szybko dobiegł do niego jeden z
oficerów i natychmiast odciągnął przerażoną zakładniczkę a idący za nim oficer żandarmerii odciął głowę uciekinierowi za pomocą miecza i nabił ją na wystający niedaleko pręt zbrojeniowy zniszczonego budynku po czym zaczął szukać osoby odpowiedzialnej za uratowanie kobiety. Okazał się nią kilkuletni chłopiec, który mimo wyraźnego zakazu oficerów Legionu, udał się zobaczyć co stanie się z jeńcami. Stał on ukryty za resztką muru z procą w ręce i z przerażeniem patrzył na zmierzającego ku niemu oficera.
-"Nie powinieneś tu być." -"Ja… "
- zajęknął się chłopiec.
-"Takie obrazy nie są przeznaczone dla dzieci. Wojna jest straszna i sam fakt, że musisz jej doświadczać jest wystarczająco przygnębiające. Nie pchaj się oglądać jej okropności jeśli nie musisz." Skinął ku głowie uciekiniera wiszącej nieopodal
-"Ale ja chce ją oglądać! Chce walczyć z tymi… tymi…" Chłopiec wyraźnie chciał to z siebie wyrzucić. Oficer spojrzał na chłopca i pokiwał głową.
-"No to akurat widać po tym co właśnie zrobiłeś. Nieźle strzelasz z tej procy swoją drogą."
-"Wiem."
Chłopiec wyraźnie się rozpromienił. "To znaczy że przyjmiecie mnie do Legionu?" zapytał z rumieńcami na twarzy.
-"Jesteś trochę za młody chłopcze" roześmiał się oficer. "Ale z takimi umiejętnościami czekamy na ciebie za tych kilkanaście lat, jak już będziesz dorosły. O ile ci nie przyjedzie" dodał i zasalutował chłopcu a ten odwzajemnił salut z uśmiechem na ustach.


Kilka lat później

"Szeregowy Rabbit do raportu!" rozległ się głos w barakach. Młody żołnierz podniósł się z koi i ruszył do dyżurki. "Ciekawe o co tym razem chodzi"- pomyślał i ruszył w stronę dyżurki. Siedzący tam oficer dyżurny ze znudzeniem wskazał na stojącego obok wysokiego oficera w mundurze polowym. Rabbit wyprostował się i zasalutował. Oficer podniósł głowę i od niechcenia odwzajemnił salut po czym przemówił.
-"Więc to wy jesteście tym osławionym strzelcem. Cieszę się, że mogę was poznać osobiście."
-"Ja również panie poruczniku. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?"
-"Niedługo wyrusza kolejny rzut żołnierzy na front. Dowództwo zgodnie uznało, że z waszymi umiejętnościami marnujecie się w oddziałach tyłowych, więc zostaniecie przydzieleni do następnego transportu do Jade Cove."
-"Z całym szacunkiem panie poruczniku ale nie o taki przydział…"
-"Kwestionujecie decyzje dowództwa żołnierzu?" zapytał oficer podnosząc prawą brew.
-"Oczywiście że nie panie poruczniku" odparł Rabbiteusz i zasalutował.
-"Świetnie. Wyruszacie dziś w nocy. Na stacji pytajcie o chorążego Gringo. On przekaże wam dalsze szczegóły".
Oficer uśmiechnął się nieprzyjemnie i odszedł zostawiając oszołomionego Rabbita w dyżurce.


Później tego samego dnia

Rabbiteusz dotarł na stację a raczej tego co z niej pozostało. Armia przejęła stację na własny użytek, mimo to nie odbudowała jej. W wybitych oknach stały worki z piaskiem a całość była ogrodzona płotem z drutu kolczastego. Co kilkadziesiąt metrów stały wieże z reflektorami, na których stali wartownicy. Wzdłuż ulicy ustawiali się żołnierze z karabinami. Rabbit przyglądał się z nieudawanym podziwem. Wszystko zdawało się emanować profesjonalizmem, którego próżno było szukać na tyłach. Każdy wiedział co ma robić i gdzie ma się znaleźć, nawet bez rozkazów.

-"A ty czego tutaj szukasz?" rozległ się głos z tyłu. Bohater odwrócił się, wyprostował i zasalutował.
-"Szeregowy Rabbiteusz, 6 Batalion Obronny Blemish, przybyłem tutaj z rozkazu dowództwa. Mam znaleźć chorążego Gringo i ruszyć razem z jego transportem do Jade Cove."
-"No to gratuluję, właśnie go znalazłeś. Lecisz do tamtej kupy z bronią, bierzesz karabin, jeden plecak ze sprzętem i do szeregu.
Ruszamy za 20 minut" powiedział i odszedł. Rabbit ruszył we wskazanym przez chorążego kierunku i praktycznie w biegu porwał karabin oraz niewielki plecak leżący obok po czym dołączył do żołnierzy na peronie. Szybko zarzucił obie te rzeczy na plecy i przyjął klasyczną pozycję "spocznij". Po kilku minutach przyszedł jakiś sierżant i zaczął rozdzielać żołnierzy po wagonach stojącego nieopodal pociągu. Rabbit wraz z około 30 stojącymi w pobliżu chłopakami został wsadzony do pociągu jako jeden z ostatnich. Wagony od środka były przerobionymi wagonami pasażerskimi. Od zewnątrz były w całości pokryte dodatkową blachą zakrywającą okna i pogrubiającą ściany pociągu, w środku natomiast wszystkie siedzenia znajdowały się w dwóch rzędach przy samych ścianach tak, że żołnierze patrzyli na przeciwległą ścianę z siedzeń. Rabbit usiadł na jednym z miejsc i poczuł, że pociąg rusza. Ekscytacja zaczęła powoli mieszać się ze strachem przed nieznanym. W końcu pierwszy raz w życiu jechał pociągiem, co prawda na front ale… . Przez kilkanaście minut rozglądał się po wagonie szukając kompana do rozmowy, lecz nikogo nie znalazł. Zrezygnowany oparł głowę o ścianę i zasnął. Pociąg kołysał się i stukał jadąc.
-"Wszyscy wysiadać!"
-"Szybciej, Wardeni nie będą na was czekać!"
-"Ruchy kurwa, nie ma czasu, chcecie żyć wiecznie czy co?"
Takie okrzyki przerwały sen Rabbita. Zaspany przeciągnął się i rozejrzał po wagonie. Pociąg ewidentnie stał w miejscu a drzwi do wagonu były otwarte. Pierwsi z towarzyszy podróży opuścili już wagon, reszta natomiast szykowała się do tego. Bohater chwycił swoje rzeczy i udał się w stronę wyjścia po czym zeskoczył na mokrą ziemię na zewnątrz. Tłumy żołnierzy kręciły się z każdej strony niczym mrówki. Rabbit rozglądał się szukając miejsca, gdzie ma się teraz udać raz po raz będąc trącanym przez przechodzących obok żołnierzy. W końcu udało mu się zlokalizować sierżanta z poprzedniej nocy, tego samego który wsadzał ich do wagonów. Udał się w jego stronę przebijając się przez tłum i dołączył do dwuszeregu zgromadzonego przed nim. Poprawił plecak oraz karabin na ramieniu i wlepił wzrok w sierżanta. Dobrych kilka minut stał w milczeniu wsłuchując się w gwizd pary oraz odgłosy towarzyszące rozładunkowi. Wtem do naszego szeregu podszedł jakiś oficer w płaszczu. Sierżant odchrząknął i krzyknął:
-"Kompania baczność! Równaj w prawo! Baczność! Na prawo patrz!" i podszedł do niego bliżej. Wypiął się jak struna, zasalutował i rozpoczął meldunek. Oficer pokiwał głową i odwzajemnił salut. Następnie powiedział coś i odszedł. Sierżant zwrócił się w naszą stronę i wydał kilka szybkich rozkazów. Kolumna obróciła się i ruszyła marszem w stronę mostu zwanego Winged Walk. Marsz był raczej trudnym doświadczeniem, w trakcie którego nic się nie działo o ile nie liczyć lejącego deszczu. Marsz trwał około dwóch i pół godziny, lecz w takich warunkach wydawał się wiecznością. Prowadził od bazy w Pleading Wharf do frontowego przyczółka pod samym mostem. Na miejscu powitał ich miejscowy dowódca wraz z chorążym Gringo. Po szybkich wyjaśnieniach padł rozkaz "Na pozycje!" i kompania rozpierzchła się po stanowiskach defensywnych. Jako, że Rabbit był jednym z ostatnich w szeregu to przypadł mu prawie nieosłonięty od deszczu i wiatru posterunek przy namiocie z zapasami. Zmęczony chłopak zajął swój posterunek, czując jak jego mundur coraz bardziej przesiąka wodą. Po kilkunastu minutach był już przemoczony do suchej nitki a jego ciało lekko drżało z zimna. "Na chuj się zgadzałem na to wszystko?" myślał. "Źle by mi było w areszcie? Tam przynajmniej nie pada". Potrząsnął głową, lecz nie przerywał swoich rozmyślań. Czas mijał, aż w końcu nastał wieczór. Mimo to, deszcz nie przestawał padać. Nagle dało się słyszeć kilka krzyków, ostrzał z KMa, całą serię wybuchów oraz dzwon alarmowy- most był pod atakiem. Rabbit otrząsnął się z zesztywnienia, lecz karabin z pleców zdjął dopiero, gdy jeden z towarzyszy krzyknął do niego w biegu. Całkowicie już oprzytomniały, ruszył w stronę mostu. Tam walka gorzała już w najlepsze. Kilka pozycji obronnych było zniszczonych a wszędzie walały się ciała poległych obu stron. Wardeni dali radę po cichu przebić się przez przyczółki na moście i właśnie atakowali bazę. Rabbit poczuł świst powietrza obok swojej głowy. Szybko rzucił się na ziemię i przeturlał za przebitego bagnetem towarzysza, któremu nie udało się opuścić okopu. Oparł karabin na jego ramieniu i oddał kilka strzałów w stronę mostu. Natychmiast odpowiedział mu cały koncert broni automatycznej. Rabbit
przeczołgał się na drugą stronę drogi i ruszył w stronę stanowiska KMu przebiegając między workami z piaskiem. W końcu dotarł do swego celu. W środku okręgu z worków zastał makabryczną scenę: cała 3-osobowa załoga KMu była martwa. Krew była wszędzie, z worków przez dziury wylatywał piasek a w kilku miejscach widać było wystające odłamki. Rabbit szybko wyrwał pełen magazynek z rąk ładowniczego i przeszedł nad leżącym pod ścianą młodego zwiadowcy. Jego lewa noga była urwana do kolana a na jego twarzy strach mieszał się z bólem. W rękach ściskał bandaż, który niezdarnie zaczął zakładać na nogę. Między jego oczami sterczał dużego rozmiaru odłamek, a z miejsc gdzie stykał się ze skórą ciekła krew zmieszana z przezroczystym płynem i fragmentami mózgu. Rabbita złapały torsje. Upadł na ziemię i zwymiotował upuszczając magazynek. Odgłosy walki jednak szybko przywróciły mu trzeźwość umysłu. Wciąż drżąc chłopak ponownie podniósł amunicję i chwiejnym krokiem ruszył w stronę KMu. Położył skrzynkę na ziemi, otworzył ją i wyciągnął z niej początek taśmy amunicyjnej. Przeładował karabin i zaczął strzelać w stronę mostu. Pociski przecinały ciemność na kilka sekund tylko po to, by po chwili całkowicie w niej zniknąć. O ich skuteczności świadczyć mogły tylko przepełnione bólem wrzaski dobiegające z kierunku prowadzenia ognia. Rabbit nie przestawał strzelać a łuski opadały na ziemię z brzękiem tworząc coraz większy stos. Wardeni byli wyraźnie zaskoczeni nagłą reaktywacją gniazda karabinu maszynowego bo ich atak stanął w miejscu. Za każdym razem, gdy na czas przeładowania nastawała cisza kilku z nich podchodziło bliżej, aby ocenić sytuację. Na ich nieszczęście nie dość blisko by ujrzeć Rabbita za workami z piaskiem, lecz wystarczająco blisko aby on mógł zobaczyć ich i oddać serię w ich stronę. W taki sposób walka zdawała się tkwić w punkcie bez wyjścia, przynajmniej na razie. Niestety dla Rabbita noc stawała się coraz ciemniejsza a na domiar złego w skrzyni obok martwego ładowniczego zaczął kończyć się zapas amunicji 12.7mm. Wtem w dało się słyszeć warkot silników a potem światła pojazdów oświetliły drogę i podjazd na most. Ukrywający się tam Wardeni natychmiast zaczęli uciekać. Rabbit już do nich strzelał, gdy nagle KM się zaciął. "Kurwa, akurat teraz?" pomyślał chłopak ale wtedy wardeni padli na ziemię powaleni ostrzałem od strony świateł. Rabbit wyjrzał zza worków na drogę za jego pozycjami i ujrzał 3 auta opancerzone strzelające w stronę mostu. Widok ten uradował młodego żołnierza. Siły sojusznicze zaczęły most i zaczęły oblegać wrogie pozycje po jego drugiej stronie. Światła lamp z pojazdów oświetlały piechocie kolejne defensywy a ta je neutralizowała. Siły wardeńskie w skutek szoku nie były w stanie stawić skoordynowanego oporu, więc raz po raz cofały się na coraz bardziej odsunięte od mostu pozycje. Rabbit chwycił swój karabin i wybiegł z obwarowań kierując się w stronę mostu. Zobaczył tam chorążego Gringo wraz z kilkoma podoficerami, którzy koordynowali kontrnatarcie. Chorąży akurat podniósł wzrok, gdy Rabbit przebiegał obok. Chłopak zasalutował w biegu, po czym wbiegł na most. Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mu się tam w oczy były ciała Wardenów leżące na moście. Większość z nich została przesunięta na bok w celu umożliwienia przejazdu pojazdom, dlatego też piętrzyły się one na bokach mostu niczym upiorne barierki. Rabbit zdecydował się nie patrzeć w ich stronę, dlatego też spuścił głowę i dołączył do szerokiego strumienia żołnierzy wylewających się na drugą stronę mostu. Tam zgodnie z rozkazem jednego z podoficerów pobiegł wraz z grupą innych żołnierzy na północny-zachód od mostu, gdzie Wardeni wciąż stawiali opór. Po przebiegnięciu pasa ziemi, cała drużyna wskoczyła do wykopanego wcześniej okopu. Był on bez wątpienia wardeński, gdyż zniszczone eksplozjami granatów druty kolczaste były skierowane ku mostowi. W tym okopie spędzili kilka minut rozglądając się wokoło, po czym nie napotykając kontaktu ruszyli dalej w głąb terytorium wroga. Gdy dobiegli do drugiego okopu, tym razem już wykopanego przez żołnierzy Legionu sądząc po rozstawieniu worków z piaskiem, spotkali tam kolejną drużynę oraz zostali przywitani ogniem wroga. Rabbit zajął miejsce przy ścianie okopu i zaczął strzelać w stronę wroga schowanego za najbliższym drzewem. Szybko odpowiedział mu ogień innego Wardena, z zupełnie innej strony. Rabbit schował się w głąb okopu i przeładował broń. Nie miał pojęcia czy trafił tego, który był za drzewem, lecz na pewno opróżnił w jego stronę cały magazynek. Przeładował a następnie wychylił się i oddał strzał w stronę pozycji Wardena, który próbował go zdjąć przed chwilą. Tym razem na pewno trafił, gdyż usłyszał głośny krzyk przeciwnika. Rabbit jednak kontynuował ostrzał wrogich pozycji. Wtem w okopie zapanowało dziwne poruszenie i dało się słyszeć donośny krzyk jednego z żołnierzy. “Granat!” brzmiało ostatnie słowo, jakie usłyszał chłopak zanim świat zgasł mu przed oczami. Rabbit otworzył oczy. Nie miał pojęcia jak długo leżał na ziemi we wnętrzu okopu, lecz na pewno wiedział, że minęło kilka godzin. Próbował się podnieść, jednak gdy tylko spróbował usiąść, jego nogę przeszył ból. Spojrzał w dół i zobaczył kilkanaście zadrapań oraz kilka odłamków sterczących z łydki oraz dolnej części uda. Krew sączyła się powoli, lecz nieprzerwanie. Chłopak wyciągnął z kieszeni bandaż i zaczął opatrywać miejsca, które, jego zdaniem, najbardziej krwawiły. Zajęło mu to dobrych kilkanaście minut. Cały spocony z nerwów oraz wysiłku oparł się o ścianę okopu i spojrzał w niebo.Na horyzoncie znikały już ostatnie promienie słońca. Patrzył się na nie przez dłuższą chwilę, gdy nagle tuż nad jego głową zobaczył charakterystyczny hełm legionu, potem twarz żołnierza a w końcu usłyszał krzyk:
-"Dajcie medyka! Mamy tutaj rannego!"
Do Rabbita podbiegł wysoki żołnierz z karabinem w rękach, który zaczął uciskać jedną z ran na jego nodze. Rabbit zdążył jedynie się skrzywić, gdy nagły ból przejął jego umysł.

-"O kurwa, ale jatka" powiedział ktoś chrapliwym głosem wchodząc do wnętrza okopu. Rabbit podniósł wzrok i zobaczył pulchnego mężczyznę z zielonym krzyżem na białym hełmie- medyka polowego. Podszedł on do leżącego chłopaka i zaczął bliżej przyglądać się jego nodze.
-"No no, ładnie wam zajebali, nie ma co. Bez szycia się nie obędzie, ba nawet nie wiem czy mi nici starczy" rzucił medyk uśmiechając się. "No, a teraz zaciskaj zęby bo zaczynam szyć".
Po tych słowach Rabbit poczuł jak dodatkowa fala bólu rusza z jego nogi do mózgu. Zacisnął zęby na podanym mu przez jednego z żołnierzy kawałku materiału i starał się nie myśleć o bólu. Na szczęście po kilku minutach zemdlał. Gdy odzyskał przytomność zobaczył twarz medyka, która wyraźnie przyglądała mu się z zainteresowaniem. Okop zniknął a sam zainteresowany stwierdził, że leży na pace ciężarówki.
-"O, wstał nasz królewicz. Już myślałem, że mi tu zszedłeś ale widać będziesz żyć. Niemniej jednak. wygląda na to, że na jakiś czas wylądujesz w szpitalu. Najbliższy szpital polowy jest pod Jade. Sierżancie, zawieziecie go tam?" medyk zwrócił się do stojącego przed ciężarówką wartownika
-"Nie będzie takiej potrzeby. Ja się tym zajmę" znajomy głos dotarł do uszu Rabbita po czym wartownik wyprężył się w salucie a na pakę wszedł chorąży Gringo. Rabbit również chciał wstać i zasalutować ale medyk przycisnął go do ziemi jak tylko zauważył, że się podnosi.
-"Gdzie kurwa? Nie po to zakładałem te szwy przez ostatnią godzinę, żebyś teraz rozjebał je przy pierwszej lepszej okazji."
-"Ale.. "
-"Żadnych kurwa ale bo zaraz tak ci przypierdolę, że morfina nie będzie ci potrzebna przez tydzień." Chorąży i wartownik parsknęli słysząc te słowa. Rabbit zmieszany zasalutował na siedząco a chorąży odwzajemnił salut z lekkim uśmieszkiem po czym zwrócił się do medyka:
-"Jedziecie z nami?"
-"A pewnie, że jadę. Przy okazji przypilnuje tego tutaj, żeby nie rozjebał mojej pracy w kilka sekund co już prawie mu się udało." Chorąży skinął głową, jeszcze raz spojrzał na Rabbita i wyszedł.
Chwilę później silnik zaczął pracować a ciężarówka ruszyła. Przejechali przez most, a następnie skierowali się główną drogą przez obóz. Przejechali przezeń niego w ciszy. Dopiero teraz Rabbit był w stanie zobaczyć ogrom strat poniesionych przez oddział broniący mostu. Stosy trupów piętrzyły się za umocnieniami a wokół nich chodzili żołnierze z sił, które przybyły z odsieczą wciąż dorzucając nowe. Pulchny medyk patrzył razem z nim i jedynie smutno kiwał głową. Gdy już opuścili teren obozu cisza została w końcu przerwana przez chorążego Gringo.
-"No dobra, jesteśmy dość daleko żeby nikt nas nie podsłuchał. Co tam się do cholery odwaliło?"
-"Nie do końca pamiętam. Stałem sobie na warcie przed magazynem, aż tu nagle zaczął się alarm i wystrzały. Później ktoś krzyknął do mnie że wardeni atakują. Było ciemno a oni mieli broń półautomatyczną."
-"Broń bronią, ale co do cholery robiły nasze KMy?"
-"Jak przybyłem na most to już były uciszone. Później wbiegając do jednego z gniazd KMu dowiedziałem się, że załogi są martwe."
-"To mogę potwierdzić, wardeni odrobili tym razem lekcje. Zarzucili nasze karabiny maszynowe granatami odłamkowymi. To co przeżyło zostało dobite podczas szarży na bagnety" wtrącił się medyk.
-"Ja pierdole, a mówiłem tym idiotom żeby przenieśli KMy po ostatnim ataku. A oni nawet jednego nie ruszyli. Jebani geniusze" powiedział wyraźnie poirytowanym tonem chorąży. "Niemniej interesuje mnie co było dalej. W końcu nasz pasażer honorowy jest jedynym żywym z tamtego kurwidołka."
-"W sumie to mało co pamiętam. Jak dobiegłem do mostu to praktycznie do razu powitali mnie ogniem z automatu. Uciekłem za worki z piaskiem a potem na stanowisko KMu".
-"Dostając po drodze?" zapytał medyk.
-"Nie, to było dużo później, zaraz do tego przejdę. Wracając do poprzedniej nocy- gdy wbiegłem do gniazda KMu, okazało się, że cała załoga jest martwa. Jako że KM był w stanie nienaruszonym to zacząłem z niego walić na oślep po moście. Wardeni trochę się chyba zdziwili, bo zaczęli spierdalać z powrotem na swoją stronę. Nie pojawili się w zasięgu wzroku dopóki nie musiałem przeładować. Wtedy kilku podeszło bliżej ale na szczęście udało mi się ich zabić z karabinu. Dokończyłem przeładowanie i waliłem dalej na oślep. Jednak gdy zostały mi ostatnie 3 taśmy to zacząłem strzelać tylko
sporadycznie, jak podchodzili. Niestety taśmy wyszły i już miałem uciekać, gdy przyjechała odsiecz. Pobiegłem do nich dołączyć a jakiś podoficer kazał mi się udać na północny-zachód…”
-”Tak mi się wydawało, że cię widziałem” powiedział chorąży.
Rabbit potwierdził po czym kontynuował opowieść: Następnie weszliśmy do jednych okopów, potem do drugich. Tam zaczęliśmy walczyć z wrogiem ale do okopu wpadł granat a ja nie zdążyłem od niego odbiec. Dobrze, że wybuchł w miarę daleko to poharatał mi tylko nogę. Opatrzyłem ją trochę ale nie miałem pojęcia co dalej. Wtedy znalazł mnie jakiś żołnierz i zajął się mną ten oto medyk polowy" Rabbit skinął podbródkiem w stronę medyka a ten wykonał teatralny ukłon nie mogąc ukryć lekko drwiącego uśmieszku na twarzy.
-"Czyli te trupy na moście to twoje?" chorąży drążył temat.
-"Nie mam pojęcia, jak już mówiłem waliłem na oślep. Możliwe, że załogi KMów wcześniej ich położyły."
-"Ni chuja, a przynajmniej nie wszystkich. Za świeży byli" dodał medyk patrząc na pytający wzrok chorążego w lusterku wstecznym.
-"No proszę, czyli mamy bohatera wojennego. Teraz Legion już ci nie odpuści, będziesz zapierdalać jako chodząca maszynka propagandowa" powiedział chorąży z okropnym uśmiechem na twarzy "Baw się dobrze".
Po tych słowach znowu zapanowała cisza, która tym razem trwała już do końca drogi do szpitala polowego. Po dotarciu na miejsce medyk wyskoczył z paki pierwszy. Rozpostarł mocniej plandekę zasłaniającą wyjście oraz otworzył znajdująca się na dole klapę. Następnie skinął na dwóch medyków z noszami, którzy wskoczyli do środka, położyli je obok Rabbita po czym go na nie przeturlali a następnie wynieśli z ciężarówki w stronę namiotu z dużym zielonym krzyżem na białym tle. Chorąży Gringo wysiadł z szoferki i patrzył w jego stronę. Gdy już praktyczne znajdował się przy samym wejściu do namiotu, chorąży krzyknął za nim:
-"A, byłbym zapomniał. Gratuluję awansu kapralu!" po czym śmiejąc się jakby właśnie usłyszał wyborny żart wsiadł do ciężarówki.


Szpital polowy pod Jade Cove, jakiś czas później

Rabbit po raz kolejny położył się na szpitalnym łóżku polowym. Jak już zdołał stwierdzić, jego "szpitalne" dostosowanie ograniczało się tylko do nieco mniej wyrobionych sprężyn niż w klasycznej wersji. Jednak większości żołnierzy to nie przeszkadzało.
-"Nie żeby ktokolwiek kiedykolwiek narzekał na wygodniejsze miejsce do spania" pomyślał Rabbit.
Odkąd trafił w to miejsce miał sporo czasu na takie przemyślenia. W związku z obrażeniami nogi został zwolniony z wszelkich zbiórek oraz działań, więc całymi dniami mógł wylegiwać się w śnieżnobiałej pościeli rozmyślając na czym świat stoi. Było to tak samo interesujące jak i nużące zajęcie. Jednak poza tym oraz przysłuchiwaniem się odgłosom logistyki dobiegającym z każdej strony nie był w stanie nic robić. Mimo, że jego noga wydawała się już w pełni sprawna to lekarze zabronili mu chodzenia dłużej niż 2 godziny dziennie i pilnowali tego nakazu z charakterystyczną dla Legionu dokładnością i uporem. Dlatego też po wykorzystaniu regulaminowego czasu Rabbit zmuszony był pozostać w łóżku. Ten dzień był jednak inny. Zamiast spodziewanego i oczekiwanego przez wszystkich wołania na kolację rozległy się już od dawna niesłyszane syreny przeciwlotnicze. Ich przeraźliwe wycie było tym straszniejsze, że nikt nie znał jego przyczyny. Samoloty były obecnie już tylko zredukowanym do kilku wraków leżących gdzieniegdzie antykiem, a obecna technologia nie pozwalała na ich budowę. Jednak oto stare syreny znów wyły na alarm ogłaszając światu nadchodzące z nieba zagrożenie. A przynajmniej taki powinny nieść przekaz. Obecnie nie wiadomo było co oznaczał ich dźwięk. Rabbit wyjrzał przez okno i ujrzał znaczną część garnizonu wpatrującą się w Jade Cove, które wydawało się źródłem dźwięku. Na ich twarzach malowało się zdziwienie i strach mieszające się z ciekawością. Dźwięk nieprzerwanie wibrował w powietrzu zwiastując "coś". Nawet Rabbit siedząc na swoim miejscu mógł to poczuć. Każde kolejne rozpaczliwe poderwanie się dźwięku syreny zdawało się coraz bardziej przesiąknięte strachem, jakby sam czwarty jeździec apokalipsy miał zstąpić i zakończyć żywoty wszystkich istot. Wtem na horyzoncie coś błysnęło, jakby wiele błyskawic uderzyło na raz w to samo miejsce i nastała cisza, nieprzebrana i niepokojąca bardziej niż sam hałas
syren. Nawet wystrzały karabinów oraz wybuchy zniknęły. Fala ciszy, której w okolicy nie słyszano od wielu miesięcy nadchodziła od strony miasta, które zdawało się całkowicie martwe. Nagle dało się słyszeć krzyk i w obozie podniesiony został alarm. Zewsząd rozległy się dźwięki KMów oraz broni półautomatycznej a placem wstrząsnęła seria wybuchów. Wszyscy logistycy, którzy stali na placu momentalnie zamienili się w naszpikowane odłamkami trupy. Wardeni wykorzystali moment konsternacji wśród sił colonialnych i uderzyli na obóz logistyczny. Nie był on chroniony tak mocno jak główny obóz, jednakże znajdował się dość daleko od faktycznej linii frontu, więc nikt z dowództwa nie spodziewał się tu ataku. Obóz był co prawda otoczony posterunkami, na których strażnicy wypatrywali wrogów ale jak widać również ich uwaga została przyciągnięta przez dziwną eksplozje w Jade Cove. Tę okazję wykorzystali wardeńscy partyzanci. Kolejne wybuchy wstrząsnęły szpitalem. Wardeńscy żołnierze wybiegli już na plac i omijając leżące na nim trupy zaczęli sprawdzać namioty. Wszyscy pozostali przy życiu żołnierze Legionu byli wywlekani z namiotów na plac, gdzie czekali już ich strażnicy. W końcu jeden z Wardenów wszedł do namiotu szpitalnego. Sądząc po pagonach- oficer. Za nim weszło jeszcze kilku innych żołnierzy. Warden wykrzyczał coś w swoim języku a żołnierze ruszyli w głąb namiotu. Medycy oraz lekarze zostali wyprowadzeni z namiotów a za nimi będący w stanie się ruszać ranni ale tylko bez wyraźnych uszkodzeń. Jeden z Wardenów poszedł do Rabbita, chwycił go pod ramię i ściągnął z łóżka po czym już po Veliańsku kazał mu iść przed siebie cały czas ściskając mu rękę za plecami. Rabbit dołączył do szeregu medyków oraz żołnierzy stojącego w wejściu do obozu. Przed i za nimi stali wardeni uzbrojeni w SMG gotowe do strzału. Patrzyli na nich szyderczo wyraźnie dumni ze swojego osiągnięcia. Po kilku minutach linia jeńców przestała rosnąć a z kilku namiotów, w tym szpitalnego, dało się słyszeć odgłosy wystrzałów. Następnie oficer widziany przez Rabbita w namiocie powrócił, wydał kilka rozkazów a Wardeni zaczęli iść do przodu popychając kolumnę jeńców lufami karabinów. Kolumna wyszła z obozu i skierowała się na północ, w stronę plaży. Już w momencie ataku zaczynało się ściemniać, więc na miejsce dotarli w zupełnych ciemnościach. Wardeni podzielili jeńców na grupki po czym kazali im wsiadać do stojących na plaży ciężarówek. Gdy tylko jedna z nich się zapełniała, klapę zamykano i zabezpieczano od zewnątrz żelaznymi skoblami a sama ciężarówka wjeżdżała na barkę po czym była przewożona na drugi brzeg rzeki. Rabbit wraz z 5 innymi, nieznanymi mu bliżej żołnierzami został wsadzony na pakę jako jeden z ostatnich. Gdy wszedł do środka otoczyła go ciemność a w powietrzu poczuł zapach stęchlizny. Nie miał zbytnio czasu ocenić sytuacji bo warden popchnął go dalej do środka i kazał wsiadać następnemu. Gdy już wszyscy byli w środku klapa zamknęła się, zaszczękał metal a silnik ruszył. Szybko znaleźli się na barce a następnie przepłynęli przez rzekę. Gdy silnik ponownie odpalił a ciężarówka ruszyła w nieznane blady strach padł na wszystkich zgromadzonych w ciężarówce. Atmosfery nie poprawiał fakt, że po zamknięciu klapy na pace zapadła całkowita ciemność, w wyniku czego ciężko było zobaczyć cokolwiek. Rabbit po rozejrzeniu się dookoła stwierdził, że jedynym co może dostrzec w ciemności to oczy pozostałych żołnierzy. Im dalej jechali tym bardziej zimna noc dawała im się we znaki. Dodatkowo wspomnienia dziwnej eksplozji oraz ataku na posterunek logistyczny nie dawały im spokoju. Nieudana próba obrony zakończyła się potężnymi stratami oraz zdobyciem przez wardenów masy jeńców. Były to potężne straty, które, jak Rabbit dobrze wiedział, Legion lubił tuszować. Nie poprawiało to humoru jeńcom, gdyż mogło to oznaczać brak jakichkolwiek prób ich odbicia. Co gorsza, Rabbit przeczuwał, że wardeni jeszcze z nimi nie skończyli ale niestety nie był w stanie wydedukować co zrobią dalej. I właśnie to dziwne poczucie niemocy połączone z byciem w pełni świadomym swojej sytuacji i bezsilnością nie dawało mu spokoju. Lecz najgorsze z tego wszystkiego było to, że prawdopodobnie nie był jedyny. Pozostali jeńcy również sprawiali wrażenie bycia w podobnym stanie. Te rozważania tak bardzo zaprzątały jego głowę, że nie zauważył kiedy silnik ucichł. Klapa w ścianie oddzielającej przednią części ciężarówki od paki odsunęła się, jednak nawet przez nią nie było widać światła. Przez dziurę wrzucono trzy worki po czym zasuwa z powrotem się zamknęła. W workach znajdowały się racje żywnościowe i woda. Silnik odpalił ponownie. Żołnierze, którzy do tej pory siedzieli bez ruchu pospiesznie chwycili jedzenie i zaczęli łapczywie wpychać je do ust. To samo uczynił Rabbit. Po “posiłku” z braku lepszych alternatyw zapadł w sen.


Kilka dni później

Silnik ponownie został wyłączony. Wzrok wszystkich obecnych w ciężarówce odruchowo wylądował na okienku od strony szoferki. Tym razem jednak
nie otworzyło się ono. Cisza panująca wewnątrz umożliwiała dźwiękom z drugiej strony blachy, którą była pokryta ciężarówka na przeniknięcie do środka. Cichy skrzyp śniegu oraz dziwne “pacnięcia” były jedynym co przedarło się do środka poza wyciem wiatru oraz szczękiem metalu. Rabbit zaczął zastanawiać co się dzieje a sądząc po twarzach ludzi dookoła nie był jedyny. Z rozmyślania wyrwało go jednak chrząknięcie i jakieś dwa głosy, które dobiegały z zewnątrz. Niestety miarowe kroki, zdawałoby się dziesiątek ludzi, zagłuszały treść jaką przekazywały. Jednak gdy te wreszcie ustały można było usłyszeć strzępek takiej rozmowy:
-”[...] żyją jeszcze?”
-”Chuj ich tam wie, sam sprawdź.”
Po tych słowach padły trzy kroki i kilka szybkich szczęknięć metalu. Następnie tylna klapa opadła a ich oczom ukazał się wąsaty żołnierz w dziwnym hełmie ze szpikulcem na czubku. Za jego plecami widać było tabliczkę wiszącą na budynku z kratami w oknach mówiącą “Mooring Country, Biuro Przepustek”. Żołnierz popatrzył się na, jak się okazało w świetle dnia, półnagich i wychudzonych jeńców po czym powiedział:
-”Na co się gapicie sukinsyny? Wypierdalać na zewnątrz. Witamy w piekle!”
Po tych słowach paskudnie się uśmiechnął a do ciężarówki wpadło dwóch żołnierzy z bronią i zaczęło wypychać skostniałych z zimna jeńców. 
Rabbit wyskoczył jako pierwszy chcąc uniknąć przepychanek z uzbrojonym wrogiem i rozejrzał się. Obiekt, w którym się znajdowali składał się z kilkunastu budynków rozmieszczonych dookoła sporego kamiennego placu oraz jeszcze kilku położonych na obrzeżach. Całość była otoczona kilkoma warstwami muru z drutu kolczastego oraz licznymi wieżyczkami strażniczymi. Natomiast miejsce, w którym stali wydawało się swoistym wejściem do tego dziwnego kompleksu. Za Rabbitem oprócz ciężarówki, którą przyjechał znajdowało się jeszcze kilka innych, stojących w idealnie równym rzędzie. Z nich również wysiadali jeńcy jednak ciężarówek było dużo więcej niż wyjechało z okolic Jade Cove co oznaczało, że były to transporty z różnych odcinków frontu a ich "rozładunek" trwał w najlepsze. Obok Rabbita zaczęli stawać kolejni i kolejni więźniowie. Szybko ich liczba urosła do kilkudziesięciu. W końcu, gdy już wszystkie ciężarówki były puste z budynku z opisanego jako "Biuro Przepustek" wyszedł wysoki oficer w czarno-granatowym mundurze. Wąsacz oraz reszta "ekipy rozładunkowej" zasalutowali mu prostując się przy tym jak struny. Za oficerem wyszło kilku żołnierzy z podkładkami do pisania, którzy natychmiast podbiegli do różnych części stojącej kolumny i zaczęli liczyć jeńców. Sam oficer natomiast powolnym krokiem podszedł do Wąsacza i zaczął z nim o czymś rozmawiać. Gdy już liczenie się zakończyło wysoki oficer wykrzyknął parę rozkazów i natychmiast przybiegło kilkudziesięciu żołnierzy uzbrojonych w SMG, którzy wraz z oddziałem już będącym na placu zaczęli zbierać stających do tej pory w rządku jeńców w grupki, po czym prowadzić je głębiej w obóz. Rabbit ruszył wraz ze swoją grupą mijając Biuro Przepustek i kilka budynków wyglądających na magazyny po czym przeszedł przez bramę w kolejnym murze z drutu wchodząc na kamienny plac ze sporej wielkości budynkami ustawionymi niczym promienie słońca względem okrągłego placu. Żołnierze, którzy ich prowadzili wepchnęli ich do jednego z budynków. W środku stały zwykłe wojskowe prycze ustawione pod ścianami, zupełnie jak w zwykłym baraku wojskowym. Rabbit od razu spostrzegł, że nie są w środku sami. Ich przybycie było śledzone przez kilkadziesiąt osób znajdujących się już w środku. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że byli w podobnym stanie co nowoprzybyli, jednak część z nich miała wardeńskie mundury, a raczej to co z nich zostało. Zanim Rabbit zdążył przetworzyć nową sytuację z grupy już znajdującej się w baraku wyszedł wysoki, brodaty i dobrze zbudowany mężczyzna w szelkach wskazujących na Colonialny Korpus Inżynieryjny i powiedział:
-"Witamy na zadupiu. Mam nadzieję, że wiecie jak używa się sledge hammera" po czym w akompaniamencie śmiechu podszedł do góry materiałowych worków w rogu a następnie każdego z nowo przybyłych i wręczył im po jednym. Następnie pokazał każdemu jego łóżko. Gdy już skończył, reszta baraku wciąż uśmiechając się wykrzyknęła chórem:
-"Witajcie w kolonii!" po czym nastąpiła kolejna salwa śmiechu.


Następnego dnia

Na zewnątrz było jeszcze ciemno, gdy głośny dźwięk syreny wyrwał Rabbita ze snu. Rozejrzał się na boki zaspanymi oczyma, po czym usiadł na łóżku. Zobaczył, że wszyscy dookoła stoją już na nogach ścieląc łóżka oraz szykując się do czegoś pakują worki. Rabbit wstał z łóżka nie mając pojęcia co się dzieje, lecz w tym momencie podszedł do niego brodaty gość z poprzedniego dnia.
-"Co tam młody? Zagubiony, co?"- zapytał z uśmiechem.
-"Można tak powiedzieć"- odparł Rabbit dalej się rozglądając po baraku.

Mężczyzna zaśmiał się. Podniósł worek Rabbita, objął go ramieniem i wskazał w stronę otwartych na oścież drzwi do baraku. Na zewnątrz wciąż było ciemno i jedyne co dało się zobaczyć to śnieg leżący tuż przed drzwiami oraz kilku strażników z PMami czekających na więźniów.
-”Widzisz młody, znajdujemy się w czymś co w normalnych okolicznościach nazwałbyś obozem jenieckim. Jednak to nie są normalne okoliczności a to nie jest normalny kraj. Tutaj albo zapierdalasz albo giniesz. Nie ma nic pomiędzy. Wardeni wysyłają tutaj zarówno dezerterów ze swojej armii jak i jeńców z naszej. Ponoć jest też kilku podstawionych, tak żeby nie było za łatwo wzniecić buntu. Nie żeby miał on jakiś sens, od najbliższego miasta dzieli nas jakieś w chuj i jeszcze trochę, a do tego jest ono wardeńskie. Na pocieszenie jednak powiem ci, że jak długo nie odpierdalasz i wyrabiasz dzienną normę to nic ci nie będzie. Ba, nawet niektórzy powiedzieliby, że to takie wakacje tylko zamiast plaży masz jebaną lodową pustynię a zamiast oceanu pierdolony lodowiec. No i budzą cię codziennie o nieboskiej godzinie. Słowem: idzie się przyzwyczaić.” 
-”Norma dzienna?”
-”Ano tak. Nic niezwykłego, 3 ciężarówki złomu i jesteś “wolny”, z tym, że robisz to w jakichś -30°C. No i w sumie jak skończysz to musisz czekać na resztę, więc w sumie idzie zamarznąć czekając. Dlatego nie spiesz się i grzej się pracą.” uśmiech nie opuszczał twarzy mężczyzny a w jego oczach skakały figlarne iskierki rozbawienia.
-”Taaa, jasne. A sledge hammera dostanę czy mam gołymi łapami ten złom zbierać?” Rabbit nie podzielał entuzjazmu mężczyzny i pozostawał raczej sceptyczny do całej idei kopania dla wroga.
Mężczyzna roześmiał się walnie po czym powiedział:
-”Niewielu ma jaja żartować w ten sposób zaraz po przybyciu. Podobasz mi się. Spróbuję pogadać z moim przełożonym i przydzielić cię do mojej kompanii na salvage fielda. Mamy najlepsze warunki pracy, nawet ognisko jest!”
Brodacz puścił Rabbita, rzucił mu jego worek po czym wciąż chichocząc oddalił się w stronę wyjścia. Nieco skonfundowany całym zajściem Rabbit sięgnął do wnętrza worka i znalazł w nim grube onuce, lekko postrzępiony płaszcz zimowy oraz czapkę uszankę. Ubrał się w nie pospiesznie i jako jeden z ostatnich opuścił barak. To był jeden z pierwszych błędów tego dnia.
-”Ej, wy. Spóźniliście się 2 minuty na zbiórkę. Za karę dzisiaj do roboty idziecie bez michy, a w czasie jak oni będą pobierać żarcie to wy pompujecie. Na ziemię i lecicie!” padło z ust strażnika gdy tylko dotarł w pobliże grupy. Nie wiedząc za bardzo jak ma zareagować, Rabbit rozejrzał się. Wszyscy pozostali więźniowie posłusznie przyjęli pozycję i zaczęli robić pompki na śniegu. Jeden ze strażników widząc jego wahanie podszedł do niego od tyłu i uderzył go kolbą karabinu w tył kolana po czym popchnął go na ziemię.
-”Mam ci powtarzać dwa razy? Gleba i zapierdalasz!”
Rabbit podniósł się z ziemi i z braku alternatyw zaczął robić pompki. Śnieg boleśnie dawał się we znaki wychładzając gołe dłonie a samo ćwiczenie nie było najprzyjemniejszą rzeczą jaką można było robić na głodniaka. Po około 100 powtórzeniach reszta baraku wróciła, więc strażnicy zakończyli karę i kazali ustawić się wszystkim do szeregu. Rabbit od razu zobaczył brodatego mężczyznę, który ukradkiem machał mu ręką, żeby podszedł do niego, wyraźnie pokazując miejsce obok niego.
-“Nieźle zacząłeś, nie ma co.”- usłyszał po ustawieniu się tam.
-”Ciekawe, dlaczego.” odburknął szeptem Rabbit.
-”Oj daj spokój, każdemu zdarza się zapomnieć o niektórych drobnostkach. Lepiej patrz na to!”
Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy paczkę z kawałkiem chleba oraz konserwą.
-”Jak nikt nie patrzył zajebałem drugą rację” powiedział z uśmiechem.”Będziesz miał co do gęby włożyć. A tak nawiasem mówiąc to załatwiłem ci miejsce w mojej drużynie wydobywczej. Ruszamy jak tylko ci tam- wskazał głową na Wardenów, którzy prowadzili poranny apel- skończą się wywyższać”.
I rzeczywiście, po kilku minutach strażnik skończył swój monolog a szereg zaczął się rozpraszać na mniejsze kolumny. Rabbit ruszył za Brodaczem. Dołączyło do nich jeszcze pięciu innych więźniów z ich baraku a sama kolumna podłączyła się do innej, znacznie dłuższej. Gdy tylko to zrobili przeszedł obok nich strażnik i zaczął przeliczać członków kolumny. Robił to niezwykle sprawnie, gdyż zaledwie minutę lub dwie później całość ruszyła do przodu.
Szli przed siebie mijając najpierw baraki, później pierwszy mur z drutu kolczastego a następnie kilka wieżyczek strażniczych. Tutaj zatrzymali się w celu pobrania sledge hammerów oraz zaznaczenia swojej obecności na liście. Brodacz wyjaśnił mu, że ma szukać numeru, który znajduje się na jego płaszczu oraz w czapce. Rabbit szybko odnalazł swój numer, zaznaczył swoją obecność a strażnik pilnujący listy postawił przy nim stempel potwierdzając weryfikację. Rabbit odszedł od okienka i otrzymał swój młotek. Następnie ustawił się ponownie w kolumnie. Gdy wszyscy mieli już swoje narzędzia, ruszyli ponownie. Przeszli obok biura przepustek, które Rabbit pamiętał z wczoraj i wyszli za kolejną warstwę drutu kolczastego. Po kilku minutach miarowego marszu dotarli do salvage fielda otoczonego murem z betonu z drutem kolczastym na czubku. Jeden z eskortujących ich strażników wszedł do środka a pozostali zamknęli drzwi od zewnątrz. Chwilę później pojawili się na otaczających mur wieżyczkach strażniczych. Więźniowie rozeszli się leniwie po polu i zaczęli równomiernie walić młotami w ogromne kupy złomu. Część z nich zrzuciła nawet z siebie swoje płaszcze. Rozległy się miarowe stuknięcia młotów. Rabbit również wziął się za kopanie. Praca ta szła mu niezwykle opornie, i gdy ogłoszono przerwę miał wykopaną ledwo jedną ciężarówkę. Nie wiedział jak długo będą jeszcze pracować, więc poczuł niepokój. Co się z nim stanie jak nie wyrobi normy? Rabbit zaczął się rozglądać, rozmyślając czy nie przepracować również przerwy. Jeden z mężczyzn podszedł do stosu zmarzniętych konarów i polał je dieslem po czym podpalił. Konary natychmiast zajęły się ogniem a ciepło wygenerowane przez ten proces szybko odciągnęło Rabbita od pomysłu kopania w czasie przerwy. Podszedł on do ognia, a chwilę później poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Odwrócił się i zobaczył twarz Brodacza. Jego brwi i broda były pokryte kryształkami lodu ale w oczach wciąż płonął ten sam ogień co o poranku. W drugiej ręce trzymał on dwa opakowania. Jedno z nich wcisnął ukradkiem Rabbitowi w ręce po czym płynnym ruchem odsunął się od niego jednocześnie odgarniając śnieg z pnia drzewa obok ogniska. Usiadł na nim i mrugnął łobuzersko do Rabbita. Rabbit uśmiechnął się mimowolnie po czym otworzył swoją rację. Chleb był zaskakująco świeży jak na standardy obozu jenieckiego a konserwa w zestawie okazała się zwykłą konserwą, jaką otrzymywali żołnierze na froncie. W zestawie nie było za to żadnych sztućców, nie mówiąc już o otwieraczu do puszek. Zdezorientowany chłopak popatrzył na Brodacza, ten jednak nic nie powiedział tylko zrobił tajemniczą minę po czym parsknął śmiechem. Kompletnie skonfundowany Rabbit machnął ramionami, oderwał kawałek chleba i podniósł go do ust. Jednak zanim zdążył go ugryźć został powstrzymany przez jednego ze współwięźniów.
“Poczekaj” powiedział i zabrał rękę. Rabbit nie wiedział na co ma czekać, gdy nagle jeden z jeńców podał mu staroświecki nóż myśliwski. Rabbit rozejrzał się dookoła nie za bardzo wiedząc co ma z nim zrobić dopóki ten sam więzień, który go powstrzymał przed zjedzeniem chleba na sucho nie zabrał mu noża i nie otworzył mu konserwy. Następnie zrobił to ze swoją i przekazał nóż następnemu po czym oderwał kawałek swojego chleba i za jego pomocą zaczął jeść konserwę. Rabbit poszedł w jego ślady. Gdy tylko skończył jeść poczuł jak wszelkie zmęczenie go opuszcza i wracają mu siły. Brodacz musiał to zauważyć bo podszedł do Rabbita i zapytał o stan jego normy.
-”Trochę ponad ciężarówka”-odparł Rabbit.
-”Dobrze, fenomenalnie wręcz. Trzymaj takie tępo a akurat skończysz na fajrant.” powiedział po czym chwycił swój młot a cała reszta poszła w jego ślady. Wszyscy po kolei uśmiechali się do niego wracając na pole. Rabbit również tak uczynił. Po chwili po całym polu na powrót rozchodził się już tylko dźwięk uderzenia metalem o metal. Po kilkunastu godzinach (a przynajmniej tak wydawało się Rabbitowi) rozległ się gwizdek a stuknięcia ucichły. Grupa zebrała się z powrotem w kolumnie a strażnicy weszli do środka i sprawdzili pojemniki na salvage. Niebo ciemniało w tak szybkim tempie, że z każdym mrugnięciem można było zobaczyć coraz mniej. Po chwili przed kolumnę wyszedł jeden ze strażników.
-“Macie szczęście skurwysyny, dzisiaj każdy wyrobił normę. A teraz bierzcie dupy w troki i marsz z powrotem do obozu!” krzyknął i kolumna ruszyła w drogę powrotną. Gdy dotarli do obozu było już całkowicie ciemno. Znowu przeszli przez okienko, tym razem jednak najpierw oddając młoty a dopiero później zaznaczając swój powrót na liście przy świetle lampy oliwnej. Po otrzymaniu stempla Rabbit wraz ze swoją grupą odszedł w stronę kantyny, gdzie każdy z nich otrzymał po manierce zupy oraz menażce kaszy z jakimś mięso podobnym sosem. Oczywiście naczynia były do zwrotu zaraz po jedzeniu, gdyż było ich mniej niż więźniów. Kradzież ich była więc strzałem w kolano, szczególnie, że nie dało się z nimi nic zrobić poza tą “obiadokolacją”. Po szybkim posiłku na stojąco Rabbit udał się za Brodaczem do baraku, gdzie zdjął płaszcz i czapkę po czym od razu padł na swoje łóżko. W baraku było względnie ciepło, gdyż pierwsza z ekip już zdążyła rozpalić w małym piecyku w rogu baraku. Z tego co powiedział mu brodaty mężczyzna co tydzień inna
ekipa zajmowała się paleniem w tymże piecyku oraz pilnowaniem, żeby w nocy w nim nie zgasło. Na szczęście nowi byli zwolnieni z tego obowiązku przez pierwsze dwa tygodnie od przybycia. Wtem z zamyślenia wyrwał go głos jednego z więźniów.
-”Haloooo, ziemia do zbieracza! Bierzesz czy nie?”
Rabbit spojrzał na mężczyznę, który podawał mu sporej wielkości skórzany bukłak. Rabbit wziął go do ręki i pociągnął z gwinta przekonany, iż w środku jest woda. Szybko jednak poczuł swoją pomyłkę, gdy usta zalał mu znajomy smak samogonu. Krztusząc się Rabbit oddał bukłak mężczyźnie, który, wyraźnie zadowolony z siebie, śmiał się pociągając za sobą cały barak. Rabbit spostrzegł, że wszystkie twarze były wlepione w niego i na każdej malowało się wyjątkowe zadowolenie z dowcipu.
-”Mocne, co?”
-”Stary Bill wie co robi w tym lesie”
-”Widzieliście jak mu skręciło twarz?”
-”Tobie też by skręciło jakbyś wypił tyle księżycówki Billa jednym haustem. To ma z 60%!”
Takie okrzyki przebijały się z radosnej wrzawy w baraku. Mężczyzna, który podał mu bukłak okazał się być owym Billem, który podczas wypadów do lasu po drewno pędził bimber w ziemiance. W zamian za jego nieodpłatną dystrybucję reszta grupy leśnej odrabiała jego normę. Bill uśmiechnął się do Rabbita po czym podał bukłak kolejnemu mężczyźnie, który napił się z niego i znów podał dalej. Po kilku chwilach bukłak znów wrócił do Rabbita, który tym razem już wiedząc co jest w środku wziął tylko dwa łyki. Po kolejnych dwóch kolejkach zawartość bukłaka wyczerpała się i wszyscy położyli się spać. Tego dnia Rabbit usnął rozkosznie rozgrzany alkoholem oraz już na dobre rozpalonym piecem.


Jakiś czas później

Rabbit zaczął przyzwyczajać się do pobytu w obozie. Codzienne pobudki przestały być już uciążliwe a stały się rutyną. Tak samo marsze na salvage field i z powrotem. Jedzenia było wręcz w sam raz a wieczory mijały w przyjemnej atmosferze wspólnego biesiadowania przy najróżniejszych odmianach samogonu Billa. Któregoś razu Rabbit zapytał go, skąd ma składniki na owy rarytas jednak starzec zbył go jedynie tajemniczym uśmieszkiem. Upływ czasu przestał mieć jakiekolwiek znaczenie a jedynym co wyznaczało następny dzień był poranny apel. Noc zdawała się już trwać dłużej niż dzień, więc Rabbit wywnioskował, że trwa zima. Nie zmieniało to jednak struktury dnia, pomimo zdawałoby się rosnących mrozów. Tego dnia Rabbit jak zwykle położył się spać ze wszystkimi po skończeniu bukłaka nalewki. Tym razem była ona wyjątkowo mocna, gdyż Billowi udało się skądś wytrzasnąć spirytus. Rabbit spał więc wyjątkowo dobrze a w jego snach pojawiały się same przyjemne wspomnienia z dzieciństwa w Blemish. Nawet przez sen jego serce zabiło mocniej na myśl o domu. Wtem poczuł krople opadające mu na twarz. Myślał, że to przez sen, lecz po chwili powtórzyło się to. Następnie poczuł kilka uderzeń w policzki i przez już całkowicie zaburzony sen usłyszał żeński głos mówiący “Pijaki kurwa”. Rabbit rozbudził się powoli i przetarł twarz rękawem nie za bardzo chcąc się podnosić z ciepłego łóżka. Poczuł jednak, że w baraku jest nieco chłodniej niż zwykle. Nagle na jego głowę wylała się lodowato zimna woda. Rabbit poderwał się do pozycji siedzącej i rozejrzał się wokoło. Większość lamp zgasła, tak samo jak piecyk a drzwi były szeroko otwarte. W drzwiach leżał człowiek i jedynie karabin na jego plecach pozwalał odczytać, iż był to wardeński strażnik. Poza tymi elementami barak wydawał się tak samo spokojny jak co noc. Jednak coś zdecydowanie było nie tak. Wtedy Rabbit uświadomił sobie, że nie słyszy chrapania współwięźniów, które towarzyszyło im co noc. Zerwał się na nogi wkładając pospiesznie płaszcz oraz wrzucając nogi prosto z łóżka do butów stojących obok niego. Spojrzał na sąsiadującą pryczę. Stary Bill leżał jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby spał. Jedynie kałuża krwi kapiącej na podłogę wskazywała, że jest inaczej. Rabbitem wstrząsnęły dreszcze. Poczuł strach, którego nie czuł jeszcze nigdy, a ten pogłębiał się tylko z każdym następnym spojrzeniem na inne łóżko. Wtedy z góry rozległ się głos:
-”Długo masz zamiar jeszcze tak stać i się gapić?”

Rabbit spojrzał w górę. Na jednej z belek podtrzymujących konstrukcję siedziała odziana w czerń osoba, kręcąc nożem na palcu. Rabbit niewiele myśląc chwycił leżący pod ręką but Billa i rzucił nim w ową osobę. Ta jednak sprawnie odskoczyła unikając buta po czym zniknęła z pola widzenia. Rabbit poczuł, że jego policzek robi się ciepły. Dotknął go i poczuł pod palcami ciepłą ciecz. Krew. Dosłownie w tej samej sekundzie poczuł zimną stal na swoim gardle a w uchu usłyszał:
-“Może dowództwo kazało cię przyprowadzić żywego ale nie wspominali nic o twoim stanie zdrowotnym. Także radziłabym zaprzestać stawiania oporu już w tym momencie albo dowiozę cię do nich w nieco uszczuplonym stanie.”
-”Co do…?!?” wykrztusił Rabbit zanim tajemniczy zabójca rzucił go na łóżko i odskoczył poza zasięg jego rąk.
-”To jak będzie? Współpracujesz i idziesz ze mną w całości czy wolisz iść w kawałkach?”
-”Ja…” zaczął Rabbit, lecz w tym momencie na zewnątrz zapaliły się światła ukazując ślady krwi na placu i leżące na nim zwłoki strażników.
-”Nosz kurwa.” usłyszał zanim świat zawirował i zniknął.
Rabbit otworzył oczy. Natychmiast jednak je zamknął, gdyż uderzył go oślepiający blask słońca odbijającego się od śniegu. Spróbował jeszcze raz, tym razem wolniej, przyzwyczajając oczy do natężenia światła. Pierwszą rzeczą jaką zobaczył był otaczający go las świerkowy oraz puste niebo nad nim, pozwalające mu twierdzić, że znajduje się na swego typu polanie. Powoli podniósł głowę, tylko po to, żeby poczuć tępy ból u jej nasady oraz opaść ponownie na kamień, który robił mu za poduszkę.
-”No i wstał nasz królewicz” kobiecy głos dobiegał jakby z każdej strony polany. “Jak się spało?”
-”Kurwa… Mój łeb…” stęknął Rabbit.
“Tak tak, dokładnie.” kobieta w białym stroju zmaterializowała się przed jego oczami. “Wiesz jak jest, co poradzę. Siła wyższa, taka robota czy jak tam to tłumaczyć. Wróćmy jednak do naszej wczorajszej pogawędki”. 
Wtedy właśnie Rabbit przypomniał sobie wydarzenia z nocy. Wydarzenia, które myślał, że były tylko złym snem. Natychmiast poderwał się i próbował złapać pochylającą się nad nim kobietę za kołnierz. ta jednak zrobiła zgrabny unik i zniknęła z pola widzenia. Po chwili jednak znikąd przyleciał nóż, taki sam jak w nocy, i wbił się w śnieg tuż obok ręki Rabbita.
-”Dalej to samo? Człowieku, wiesz ile cię szukałam? Uwierz mi, odmrażanie sobie tyłka dla jakiegoś kaprala z osiągnięciami z przypadku nie jest zbyt przyjemnym doświadczeniem” kobieta znów zmaterializowała się, tym razem za plecami chłopaka. “Dlatego też może zaprzestaniesz łaskawie stawiać opór zanim będę musiała zrobić z ciebie kadłubek i to jego dostarczyć do dowództwa?”
-”O czym ty do cholery mówisz?” zapytał wyrwany ze strachu przez buzującą w nim złość Rabbit.
-”Ehh, zero wdzięczności.”
-”Wdzięczności? Niby za co kurwa? Za wymordowanie przyjaciół?”
-”Przyjaciół? Pff, dobre sobie. Chciałeś powiedzieć wrogów ojczyzny towarzyszu. Wrogów ojczyzny…”
-”Jakich wrogów? To byli jeńcy! Jeńców wojennych chroni prawo!”
Kobieta wybuchnęła śmiechem. Nie był to jednak ciepły śmiech kogoś, kto usłyszał dobry dowcip. Był to raczej zimny i pełen szyderstwa trzask mający tylko śmiech symulować.
-” I ty w to kurwa wierzysz? Ja pierdole, skąd się urwałeś? Z zakonu?” oczy kobiety, które były jedyną rzeczą nie zakrytą przez biały mundur maskujący, wydawały się być rozbawione.
-”Przecież…”
-”Słuchaj no, powiem to tylko raz także słuchaj uważnie. Żadne prawo dające jeńcom wojennym immunitet nie istnieje. To samo z cywilami. Myślisz, że dlaczego miasta są wymarłe? Bo ludzie uciekli? Hah, dobre. Po prostu zostali przysypani gruzami, spaleni, zabici i wywiezieni albo rozerwani na kawałki przez eksplozje. Nikt ci tego otwarcie nie powie, ale w sumie nie mówią też, że jest inaczej. To wojna na wyniszczenie chłopczyku. Albo my albo oni. Ci twoi “przyjaciele” pracowali dla wroga. Napędzali logistykę kraju, który mieli zwalczać. Złamali przysięgi, zdradzili kraj, zdradzili Legion. Nie próbowali nawet uciec z tego obozu. Ani jeden z nich nie myślał nawet o tym. Uznali to za świetne miejsce na przeczekanie wojny. Myśleli, że ktokolwiek wygra będą mogli wrócić do domu. Nie ma dla nich rehabilitacji. Jest jedynie sąd wojskowy. A tenże sąd orzekł karę śmierci.”

-”To dlaczego ja żyję? Pracowałem razem z nimi!” rzucił rozpaczliwym głosem Rabbit.
-”I tu kurwa sprawa się komplikuje. A raczej wiele spraw. Otóż zwykłego żołnierza łatwo jest uśmiercić, wiesz jak jest. A to umarł na froncie, a to zaginął. Problem pojawia się przy bohaterach wojennych. I tu na scenę wchodzisz ty. Propaganda huczała o twojej bohaterskiej postawie przez prawie 2 tygodnie non-stop. “Bohaterski kapral samodzielnie broni ważnego przyczółka przed całą siłą uderzeniową Wardenów” czy jakoś tak. I nagle, jak już mieli cię zabierać ze szpitala żeby rozkręcić to jeszcze bardziej dowiadują się, że zaginąłeś w ataku na posterunek po dziwnej eksplozji nieznanej broni. Wszystko staje na głowie, dowództwo ma przejebane, cały CAB postawiony na nogi. Istny armagedon. I weź tu teraz bądź mądry. Każda opcja jest zła: uśmiercić kaprala-bohatera tajemniczą eksplozją nieznanego ładunku? Opinia publiczna zażąda wycofania z wojny, i bez tego była bliska takiemu wezwaniu po owej eksplozji. Powiedzieć prawdę, że wpadł w ręce wroga? Jeszcze gorzej, nasz as trafił we wrogie ręce, jeśli dowiedzą się kto to to zostanie przez nich zabity. Sam wiesz jak jest. Musieli coś zrobić. Posłali mnie żebym cię odnalazła a sami twierdzą, że leżysz w tajnym szpitalu wojskowym, gdzie odzyskujesz siły po ataku. Pokazują jakieś zdjęcia w miarę podobnie wyglądającego gościa w bandażach, żeby nie wywołać paniki i czekają. Muszą cię odzyskać. I dlatego musisz wrócić żywy” zakończyła swój monolog kobieta. “Niemniej, nic nie wspominali w jakim stanie masz być po powrocie” dodała z lekkim namysłem wciąż kręcąc nożem na palcu. Rabbitowi aż zakręciło się w głowie od nadmiaru informacji. Podczas pobytu w obozie prawie zapomniał, że trwa wojna.
-”Dobra, wracamy do punktu wyjścia. Idziesz ze mną w całości czy w kawałkach?” powiedziała kobieta przechodząc przed chłopaka. Rabbit poczuł nutę groźby w jej głosie. Nawet nie tyle nutę co całą pieprzoną gamę. To nie był żart tylko w pełni poważne pytanie.
-”Pójdę. Z własnej woli.” westchnął.
-”Mądra decyzja. Lubię takie” odparła kobieta i przykucnęła podając mu rękę. Rabbit chwycił ją a kobieta pomogła mu wstać.
-”Liczę na owocną współpracę!” powiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie.
-“Ta, współpracę…” odparł Rabbit sceptycznie.
-"Jakieś obiekcje żołnierzu?" na twarz kobiety powróciła pełna powaga. Rabbit cofnął się kilka kroków o mały włos nie przewracając się o jeden ze schowanych w śniegu korzeni. Kobieta znowu się roześmiała. -"Lepiej ruszajmy zanim zabijesz się bez mojej pomocy" powiedziała i wskazała na ledwo widoczną przez zaspy wąską drogę.
"Bohaterowie wojenni przodem" dodała sarkastycznie i popchnęła chłopaka w stronę ścieżki. 


Kilka dni później

Rabbit przebijał się przez zaśnieżone bezdroża Caovii ściskając swój obozowy płaszcz. Trudna droga całkowicie pozbawiła zużyte odzienie guzików, więc musiał on trzymać go ręką, aby mroźny wiatr nie porwał jego połów. Obok chłopaka szła kobieta wysłana przez CAB, aby odbić go z rąk Wardenów. W dalszym ciągu miała na sobie swój biały kombinezon, lecz tym razem nie wiedzieć skąd, miała jeszcze puchatą czapkę uszatkę. Ubiór ten musiał być specjalnie dostosowany do misji na północy, gdyż dziewczyna w żaden sposób nie reagowała na zimny wiatr i głęboki śnieg. Rabbit patrzył w jej stronę błagalnym wzrokiem, mając nadzieję, że i on taki dostanie, lecz kobieta zdawała się go całkowicie ignorować, zupełnie jak otaczającą ich aurę. Z braku alternatyw owinął się szczelniej płaszczem. Nawet wiatr zdawał się szydzić z jego bezowocnych prób zyskania lepszego odzienia lub chociaż oderwania myśli od przenikającego zimna. Szli tak w ciszy już przynajmniej przez kilka godzin, a dziewczyna nie wydawała się mieć ochoty na rozmowy. Kilka razy próbował zagadać ale za każdym razem spełzało to na niczym. Odpowiedzi uzyskane od dziewczyny zbywały go w jak najszybszy sposób. Rabbit stwierdził, że trochę działa mu to na nerwy. Nagle jego przymuszona towarzyszka podróży stanęła i dała mu sygnał, żeby zrobił to samo. Dotarli na skraj
dość wysokiej skały, z której dało się zobaczyć dym unoszący się z leżącego poniżej miasteczka. Gdy podeszli bliżej krawędzi, oczom Rabbita ukazało się kilka domków mieszkalnych leżących przy głównej drodze, przytulonych jeden do drugiego, zupełnie jakby im też było zimno. Tuż za miastem śnieżny krajobraz przecinały tory, które byłby całkowicie niewidoczne gdyby były zbudowane na podwyższeniu. Dziewczyna wskazała głową na miasteczko i nic nie mówiąc popchnęła go w dół skarpy, po czym sama ślizgając się po kamieniach pokrytych śniegiem zaczęła zjeżdżać w dół. Rabbit zupełnie nieprzygotowany do takiego obrotu spraw ledwo utrzymywał równowagę, lecz udało mu się dojechać w całości na sam dół. Zaszokowany upadł na śnieg, gdyż adrenalina zaczynała go powoli opuszczać a nogi zrobiły się jak z waty. Dosłownie po kilku sekundach pojawiła się obok niego zamaskowana kobieta, cała wręcz promieniejąc z uciechy. 
-"Jak masz zamiar robić coś takiego to przynajmniej ostrzeż mnie zanim mnie zepchniesz dobra?" wypalił, gdy tylko odzyskał władzę w nogach.
Na te słowa dziewczyna tylko zachichotała i spojrzała w stronę miasteczka, które z tej perspektywy było znacznie większe i mniej oddalone niż wydawało się ze szczytu. Następnie popatrzyła po sobie i po Rabbicie po czym podrapała się po głowie. "Siedź tutaj" powiedziała, po czym zniknęła. Rabbit patrzył w pustkę w miejscu, gdzie była jeszcze przed chwilą i zaczął się zastanawiać jak ona to robi. Jej ruchy przeczyły wszelkim prawom fizyki, a przez takie właśnie zniknięcia mogłoby się wydawać, że kobieta potrafi czarować. Rabbit zaczął chodzić w kółko, próbując dojść do jakiejkolwiek fundamentalnej konkluzji, lecz każda kolejna wydawała się bardziej nieprawdopodobna od poprzedniej. A może gdyby spróbował ją naśladować to trafiłby na jakąkolwiek sensowną odpowiedź?
Rabbit zastanowił się nad tym, po czym rozejrzał się. Dookoła nie było żywej duszy, więc zdecydował się spróbować. Szybko jednak przekonał się, iż nie ma pojęcia jak zrobić którąkolwiek ze sztuczek agentki, więc skończył cały wytarzany w śniegu od ciągłego upadania oraz turlania. W tym momencie usłyszał śmiech. Pochodził on od strony miasteczka. Zamarł w miejscu i obejrzał się. Na drodze stała owa dziewczyna, jednak miała na sobie całkiem dobrej jakości damski płaszcz oraz czapkę z lisa. Na twarzy miała czerwony szalik a na dłoniach skórzane rękawiczki. Podeszła do Rabbita i śmiejąc się wręczyła mu wardeński wojskowy płaszcz, uszatkę, rękawice oraz wysokie buty zimowe. Rabbit poczuł, że się rumieni tak bardzo, że mógłby w tym momencie roztopić śnieg w promieniu dwóch metrów w każdą stronę. Chwycił ubrania i szybko odwrócił się na pięcie, chcąc jak najszybciej odejść od śmiejącej się dziewczyny. Ta zdążyła jeszcze krzyknąć za nim "Pospiesz się!" próbując brzmieć groźnie, jednak nawet te słowa wypowiedziane tonem rozkazu były całkowicie przesiąknięte śmiechem. Rabbit zauważył, że ze śmiechu zsunął się szalik, który do tej pory zasłaniał jej usta, więc pierwszy raz mógł zobaczyć jak wygląda. I choć niechętnie to musiał przyznać, że była w jego typie. Wydawało się również, że dziewczyna jest w jego wieku. "Nosz kurwa, co ja robię" pomyślał zażenowany swoim zachowaniem Rabbit przebierając się ze swojego więziennego ubrania w to przyniesione przez kobietę. Wykorzystał również tę chwilę, aby ochłonąć, lecz mimo tego wciąż był lekko czerwony, gdy wrócił do swojej towarzyszki. Ta przestała się już śmiać, choć wciąż na jej twarzy było widać rozbawienie. Usta znów miała przykryte szalikiem, lecz Rabbit dobrze pamiętał ich wygląd. A może by tak… "Nie pytaj kobiety o jej wiek, mężczyzny o jego pensję a żołnierza Legionu co robił z jeńcami wojennymi" przypomniał sobie słowa staruszka z sąsiedztwa, który w dzieciństwie często czytał mu gazety. Tym razem trzeba było zastosować pierwszą część rady. W sumie jak tak teraz myślał, to jak mógł zapomnieć o jej trzeciej części… . Dziewczyna podeszła do niego i obejrzała go dokładnie z każdej strony. Skinęła głową i wyraźnie zadowolona z siebie powiedziała: -"No, teraz wygladasz jak żołnierz. Wardeński bo wardeński ale żołnierz. Czyli od teraz będzie tylko łatwiej. Nie pytaj skad mam te rzeczy." powiedziała zanim jeszcze otworzył usta. Doskonale wiedziała o co chciał zapytać. "W każdym razie, powinniśmy się zbierać. Za około 30 minut mamy pociąg na południe. Mamy szczęście, że wojna wciąż trwa, więc nikt nie będzie zdziwiony faktem, że w pociągu jedzie żołnierz. Poza tym ułatwi nam to zdobycie biletu, gdyż będzie potrzeby tylko jeden. I tak się składa, - wyjęła świstek papieru z kieszeni swojego płaszcza- że już go mam. Wardeni płacący linią cywilnym za wożenie ich żołnierzy w czasie wojny to wręcz błogosławieństwo. A, i bym zapomniała. W pociągu zwracaj się do mnie Skaj, gdybyś nie wiedział jak się do mnie odezwać mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Wszystkiego będziesz dowiadywać się na bieżąco. A teraz w drogę powrotną do domu biegiem, marsz!" powiedziała, po czym śmiejąc się popchnęła Rabbita w stronę miasta a sama ruszyła za nim. W oddali dało się słyszeć gwizd nadjeżdżającej lokomotywy.



Therizó, dwa tygodnie później

Rabbit siedział na samotnym krześle na samym środku sali wypełnionej oficerami Legionu. Siedzieli oni na ławach wzdłuż ścian sali, natomiast ci najważniejsi znajdowali się tuż przed nim, za szerokim dębowym stołem. Wertowali oni kartki i foldery wypełnione dokumentacją, od czasu do czasu wymieniając między sobą uwagi. Rabbit trafił tutaj od razu po przekroczeniu granicy z Caovią. Kobieta, która kazała nazywać się Skaj przekazała go oficerom CAB, którzy to wsadzili go do ciężarówki i przywieźli tutaj. Po drodze wypytali kilkukrotnie o wszystko co tylko mogli, chyba nawet o kolor oczu brata sąsiadki matki wuja mieszkającego gdzieś pod Finis, po czym odstawili na tę salę. Początkowo była pusta, lecz z czasem schodzili się kolejni oficerowie, aż w końcu przybyli ci, którzy teraz zasiadali przed nim. Nikt się do niego jeszcze nie zwrócił ale wydawało mu się tylko kwestią czasu zanim tak się stanie. I miał rację.
-"Kapral Rabbiteusz, baczność!" krzyknął strażnik za nim. Rabbit wstał i wyprężył się jak struna. Oficerowie dookoła patrzyli na niego i szeptali między sobą. W końcu jeden z siedzących przed nim wyższych stopniem przemówił:
-"Zostałeś oskarżony o zdradę stanu, jednak za sprawą wstawiennictwa twoich poprzednich dowódców oraz oficerów CAB zostajesz częściowo uniewinniony. Jednakże, nie możemy ci pozwolić wrócić na front i dlatego właśnie mamy dla ciebie propozycję- będziesz dalej pracować ku chwale Legionu, lecz tym razem w sektorze logistycznym. Wszelkie dalsze informacje zostaną przekazane przez twoich nowych przełożonych. Agent CAB odeskortuje cię do nich. Wyprowadzić!" ostatnie słowo skierował do strażnika, który chwycił go za ramię i odprowadził do wyjścia z sali. W wejściu minął się z innym żołnierze, którego wprowadzano na salę. Nie zdążył mi się jednak przyjrzeć, gdyż po drugiej stronie drzwi przywitała go znajoma postać. Agentka CAB, która kazała nazywać się Skaj przejęła go od strażnika po czym wyprowadziła go z budynku i wskazała na auto zaparkowane obok. Rabbit wsiadł na siedzenie pasażera a Skaj zajęła miejsce kierowcy.
-"Jak się ma mój ulubiony żołnierzyk?" zapytała gdy tylko ruszyli.
-"Ciężko powiedzieć. Niby mnie skazali ale nie do końca, wydawałoby się, że mnie zwolnili ale też nie…" zaczął Rabbit.
-"W sensie?"
-"No uznali, że nie jestem winny zdrady stanu ani dezercji"
-"To chyba dobrze" -"Ale przenieśli mnie z frontu na logistykę, mimo że nie mam kwalifikacji."
-"Nic nowego. Wiecznie tak robią jak im bohater wojenny coś odwali. Najpierw go straszą a potem rzucają na logistykę. A potem propaganda trąbi, że żołnierz był tak wierny Legionowi, że nawet jak mu zabroniono walczyć ze względu na stan zdrowia to wciąż chciał pomagać machine wojennej i wybrał służbę w korpusach logistycznych. Uwierz mi, widziałam to więcej razy niż myślisz" powiedziała z przekonaniem.
Wyjaśnienie to wydawało się Rabbitowi logiczne, więc nie pytał o nic więcej. Gdy wyjechali z miasta próbował jeszcze zagadać do Skaj na inne tematy ale nie udało mu się utrzymać konwersacji na dłużej niż pięć minut, dlatego też dał sobie spokój. Po pewnym czasie dojechali do miasta. Tabliczka na wjeździe mówiła, że nazywa się ono Silk Farms. Skaj zatrzymała się obok jednego z budynków, po czym wysiadła. Rabbit zrobił to samo. Weszli do budynku, który
w środku okazał się pubem. Nad barem wisiało logo z napisem "u Darka". Skaj zaprowadziła go do stolika w samym rogu, po czym oddaliła się kilka kroków. Pub był jeszcze zupełnie pusty, gdyż godzina była raczej dość wczesna. Mimo to, drzwi otworzyły się a do środka wsunął się żołnierz w pełnym uzbrojeniu. Za nim wszedł oficer a za nim jeszcze jeden, jednak ten drugi już samym wyglądem budził respekt. Szedł w długim płaszczu przeciwdeszczowym, w masce przeciwgazowej o czerwonych okularach, które wydawały się płonąć ogniem odbijając światło. Obaj oficerowie usiedli przy stole Rabbita. Gdy już się rozsiedli, ten niższy rangą przemówił.
-"Witaj kapralu. Mam nadzieję, że droga przebiegła bez większych komplikacji. Od dziś jesteś członkiem naszej wesołej kompanii renegatów, mam nadzieję, że ci się spodoba" na twarzy oficera pojawił się sarkastyczny uśmiech. Był on dość młody jak na swoją rangę.
-"Nie strasz chłopaka Driv, jeszcze ci uwierzy i nie będzie chciał kopać złomu" powiedział zamaskowany oficer do swojego kompana po czym zwrócił się do Rabbita.
-"Pewnie się zastanawiasz dlaczego trafiłeś akurat tutaj. Otóż widzę w tobie potencjał, którego ci zaślepieni dbaniem o własne stołki nie widzą. Potrzebuję ludzi zdolnych, a ty udowodniłeś już swoją wartość. Dlatego też KOP przyjął cię z otwartymi ramionami w swoje szeregi."
-"Dziękuję kapitanie" odpowiedział nieco zaskoczony Rabbit.
-"Nie mnie powinieneś dziękować tylko Skaj. To ona naopowiadała tym baranom z szefostwa CAB, że zrobiłeś Wardenom jesień średniowiecza w obozie pracy i że wybiłeś wszystkich zdrajców Republiki tam osadzonych. Bardzo im się to spodobało, wierz mi. Dowództwo też było zadowolone. Nawet z własnej woli wycofali kilka zarzutów i cię uniewinnili. Ułatwiło to robotę dla mnie, bo nie musiałem znowu ręczyć własną głową", jego głowa lekko obróciła się w stronę drugiego oficera, "więc podsumowując, poszło bardzo sprawnie."
Rabbit nie wierzył w to co usłyszał. Spojrzał w stronę Skaj szukając potwierdzenia, lecz ona odwróciła wzrok udając, że widzi coś niezwykle ciekawego w menu pubu. Rabbit uznał to za potwierdzenie.
-"Skaj się nie należy, robiła tylko swoje" powiedział oficer nazwany Driva.
Skaj rzuciła mu mordercze spojrzenie po czym wyszła z pubu trzaskając drzwiami.
Rabbit odwrócił się z powrotem do oficerów.
-"Chyba ją trochę obraziłem, co?" zapytał Rabbita.
-"Jakby naprawdę się obraziła to trzasnęłaby tobą a nie drzwiami. Ewentualnie dostałbyś nożem. Więc chyba ją tylko lekko zirytowałeś" stwierdził Rabbit.
Drugi z oficerów zaśmiał się.
-"Masz jeszcze jakieś pytania?"
-"Tak."
-"To dawaj."
-"Co będę robić i gdzie? Nie mam pojęcia o co chodzi w logistyce, nigdy się tym nie zajmowałem."
-"A temu już się do roboty śpieszy. Jutro rano przyjdź tutaj, będzie na ciebie czekać Angel- tu wskazał brodą na żołnierza przy drzwiach- on cię zaprowadzi do naszych logistyków. Szybko cię przeszkolą" mówiąc ostatnie słowa zachichotał. "Jeszcze coś?"
-"Nie, na razie nie" odparł Rabbit.
-"To świetnie. Na razie możesz iść odpocząć, my mamy jeszcze coś do załatwienia. Angel, odprowadź nowego kolegę. A, i jeszcze jedno"
Driva złapał Rabbita za rękaw. "Napisz czasem do tej agentki CAB. Chyba wpadłeś jej w oko" po czym wraz z oficerem w masce przeciwgazowej zarechotali tak głośno, że nawet wychodząc ze wskazanym żołnierzem na zewnątrz i zamykając drzwi był w stanie ich usłyszeć.
-"Spokojnie, oni tak zawsze. Przyzwyczaisz się a potem sam tak będziesz robić. Mówię ci" powiedział żołnierz, którego Driva nazwał Angelem.
-"Tak myślisz?" zapytał Rabbit.
-"Gwarantuje ci to. Ta banda pojebów nie pozwoli, żeby było inaczej" powiedział Angel samemu zanosząc się śmiechem. "Tam masz swój namiot. Jak wejdziesz to czwarte łóżko po lewej jest twoje. Dobrej nocy!" żołnierz pomachał mu i odszedł. Rabbit wszedł do namiotu i zajął swoje miejsce. A potem sam sam się uśmiechnął.

Żołnierz z północy

Kapitan Driv4 zawsze był tajemniczą osobą jeśli chodzi o pochodzenie. Prześledzenie jego historii zajęło mi kawał czasu ale mam nadzieję, że moja praca nie poszła na marne. Pierwsze ślady o jego działalności w Colonialnej armii udało mi się odnaleźć po wielu miesiącach w The Linn of Mercy. Zaciągnął się tam wychudzony i niezbyt dobrze ubrany chłopak, który jednak wydawał się być już zbytnio wprawiony w wojennym rzemiośle jak na rekruta. Jego zainteresowania również były zbyt bardzo ukierunkowane jak na osobę świeżo przystępującą do armii, aczkolwiek niektóre z jego przyzwyczajeń były aż nadto podejrzane. Do takowych można zaliczyć chociażby przesadne odciąganie zamka przy przeładowaniu standardowego karabinu, co jest cechą charakterystyczną dla broni Wardeńskiej. Dlatego dowództwo tamtejszego garnizonu nakazało śledztwo, którego wyniki udało mi się odzyskać ze skrzyni pod zniszczonym sztabem tamtejszej jednostki. Oto fragmenty tego, co udało mi się znaleźć:

-“Ludzie zapytani o chłopaka wspominali, iż nadszedł od północy. Ciężki, niebieski płaszcz zimowy przypominał te, które Wardeńska armia wymieniała na żywność oraz alkohol w wielu wioskach leżących bardziej na północ. Zdawał się przybywać z daleka, lecz nikt nie widział żeby spotkał z kimkolwiek przed wejściem do biura rekrutacyjnego jednostki, gdzie zmierzał od momentu wejścia do miasta. Zlecono dogłębne zbadanie sprawy grupie wywiadu zmierzającej do Caovii”.
Poza ową notatką w skrzyni na temat Drivy nie znajdowało się już nic. Próby odnalezienia raportu lub chociażby wzmianki o owej "grupie wywiadu" okazały się bezowocne. Według oficjalnych źródeł żadna grupa nie została wysłana w te tereny ani też przez nie nie przechodziła. Jednak wbrew pozorom brak śladu to też był ślad. Albo grupa miała misję o niezwykle ważnym statusie albo nigdy z misji nie wróciła a informacje o wysłaniu zatuszowano. Opcja pierwsza była daleko poza moim zasięgiem dlatego też zdecydowałem się podążać za drugą. Po kilku miesiącach poszukiwań i starannym wyszukiwaniu nagłych braków w ludziach oraz nieścisłości jeśli chodzi o czasy i miejsca misji. Na podstawie tych danych udało mi się mniej więcej odtworzyć część drogi zaginionej grupy. Wyruszyłem w długą i niebezpieczną podróż przez zaśnieżone tereny wrogiego terytorium lecz ślad grupy zwiadu urwał się zanim na dobre się rozpoczął. Jak się wkrótce okazało jedynie pierwszy obóz został rozbity tam gdzie zakładały moje poszukiwania, dlatego też musiałem porzucić ten plan. W tamtym momencie wszelkie ślady się urwały więc o całej sprawie zapomniałem. Wróciła jednak ona przy okazji likwidacji archiwów Republiki. W skutek licznych zawirowań, kilku machlojek i wielu litrach wódki udało mi się zdobyć niektóre akta. W jednym z nich znalazłem zapisy przesłuchań pewnego młodego żołnierza wojsk pancernych. Część danych była było zamazana lub w niektórych miejscach wypalona, jednak ich przekaz był dość czytelny:
 
 
"Przesłuchanie I
08.11.xxxx
Xxxxx Xxxxxx- Powód przesłuchania:
Podejrzenie o Szpiegostwo

-Xxxxx Xxxxxx, VII Korpus Pancerny Legionu. W służbie od 4 lat.
-Nie mam pojęcia.
-Rozmija się to z prawdą, nigdy nie współpracowałem z wrogiem z własnej woli. Służę tylko Legionowi i Republice.
-Nie uważam tego za dowód. Broń może i należała do wroga, ale mało to ich leży na froncie? W połowie baz znajdzie się taki pistolet.
-Nie mam nic do dodania. Wszystko jest dokładnie tak jak w aktach. Zaciągnąłem się w wieku 19 lat w Loch Mór, następnie po przejściu podstawowych szkoleń otrzymałem przydział do korpusu, w którym jestem aż do tej pory.
-Bardzo chętnie, z tym że nie żyją już od jakiegoś czasu. Linia frontu zawsze lubiła się przesuwać w tych regionach za blisko.
-Była zima, więc w czym miałem przyjść na rekrutację? Płaszcz zdobył ojciec na targu.
-Skąd mam wiedzieć? Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, więc chętnie się dowiem.
-I tylko dlatego, że ten typ płaszczy nie był używany w armii Wardeńskiej przed inwazją, podczas której już byłem w armii jest dowodem na bycie szpiegiem? Zaprawdę, ciekawy argument…(nieczytelne)"



"Przesłuchanie III
14.11.xxxx
Xxxxx Xxxxxx- Powód przesłuchania:
Podejrzenie o Szpiegostwo


-Już wam mówiłem, nie mam żadnych powiązań z Imperium. Jakbym miał to już byście dostali propozycję wymiany szpiegów albo ktoś by mnie szukał. Wasz kontrwywiad jest przecież perfekcyjny.
-A wy dalej o tym. Jedynym dowodem jaki macie jest ten płaszcz oraz notatki jakiś rekruterów, którym nie podobało się, że mieszkałem na północ od nich.
-No to tylko można życzyć wam powodzenia.
-A ja wciąż nie uważam tego za żaden dowód i widocznie prokurator również. Tak jak już powiedziałem: nigdy nie współpracowałem z wrogiem z własnej woli.
-Łapiesz mnie za słówka. Sam zadałeś tak sformułowane pytanie, odpowiadam tylko pełnymi zdaniami. (brak dalszego ciągu)"



"Przesłuchanie V
03.12.xxxx
Xxxxx Xxxxxx- Powód przesłuchania:
Podejrzenie o Szpiegostwo

-Znowu nowe dowody? Mam nadzieję, że tym razem są poparte czymkolwiek więcej niż tylko bredzeniem starca.
-No, tym razem lepiej się przygotowaliście, to muszę wam przyznać. Co tam wykopaliście w tych waszych archiwach?
-To już wina waszej administracji, nie moja. Skąd miałbym mieć papiery, do których dostęp mają tylko pracownicy urzędów Republiki? Nie jest to raczej normalne.
-No to już brzmi ciekawiej.
-[milczenie]”



"Przesłuchanie VI
04.12.xxxx
Xxxxx Xxxxxx- Powód przesłuchania:
Podejrzenie o Szpiegostwo

-Po co jeszcze tutaj przychodzicie skoro już wykopaliście co chcieliście? Macie swoje dowody, wystarczy ich wam na pluton egzekucyjny.
-Co miałbym dodać? Macie tam wszystko. W wieku 15 lat siłą wcielono mnie do Armii Wardeńskiej co już wiecie. Po 3 latach zdezerterowałem i chowałem się po lasach przed żandarmerią i wojskiem. Wtedy wkroczyliście wy i w końcu miałem okazję udawać normalnego człowieka. Jednak gdy tylko wyszedłem z ukrycia dowiedziałem się że jako karę za moją dezercję rozstrzelano moją rodzinę. Nie żywiłem żadnych uczuć do Republiki, po prostu chciałem zajebać tych północnych kurwisynów, którzy zabili mi rodzinę. Nic więcej nie mam do powiedzenia.”



Na tym akta się kończyły, lecz dzięki moim umiejętnością persfazji i uprzejmości pewnej pani z archiwów udało mi się dostać w swoje ręce protokół z rozprawy, którą zakończyły się owe przesłuchania:


“Protokół sądu wojskowego w Hermit’s Rest
05.12.xxxx, godz. 16:34
Rozprawa dot. szpiegostwa wojskowego
Oskarżony: Mike Dreadwood ps. “Driv”

Przebieg:
Sąd najwyższy po wejściu wysłuchał oskarżeń agenta CAB prowadzącego śledztwo (dalej zwanego oskarżycielem) w sprawie zdrady p. Dreadwood’a (dalej nazywanego oskarżonym). Jako dowody podał m. in.:
-nowy model płaszcza armii wardeńskiej w którym oskarżony pojawił się na rekrutacji a jaki w owym czasie nie był możliwy do zdobycia, gdyż wróg nie posiadał ich jeszcze na froncie
-notatki sztabu oraz rekruterów z Loch Mór wskazujące na przybycie oskarżonego do miasta od strony północnej
-raporty grupy szpiegowskiej wysłanej na terytorium wroga niedługo po przybyciu oskarżonego
-zeznania świadka
Świadek został przez sąd uznany za wiarygodnego, jego zeznania potwierdziły prawdziwość notatek rekrutera Legionu. Jednakże samo przybycie do miasta od strony północnej zostało przez sąd uznane za niewystarczający dowód. Reszta dowodów została przez sąd dokładnie rozpatrzona. Oskarżony przyznał się do pochodzenia z Północy i do bycia dezerterem z armii wardeńskiej. Podał przy tym swoje motywy, które jednak zostały przez sąd i radę oficerów uznane za niewiarygodne. Oficerowie udali się z sądem na naradę, po której został wygłoszony wyrok skazujący oskarżonego na rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny. Wtedy jednak z tłumu oficerów wyszedł kapt. Xxxxxx, dowódca KOP. Złożył on apelację o złagodzenie wyroku i przeniesienie oskarżonego pod jego komendę w ramach kompanii karnej. Argumentował to wysokimi umiejętnościami oskarżonego oraz jego doświadczeniem bojowym. Sąd i większa część rady przychylili się do apelacji, zaznaczając że w przypadku zdrady oskarżonego całe konsekwencje poniesie on jako oficer dowodzący, a w przypadku wycieku jakichkolwiek danych lub rozkazów jednostki oskarżony zostanie zabrany przez funkcjonariuszy CAB. Wyrok: rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny przeniesienie do jednostki karnej KOP pod dowództwem xxxxxx”


W teczce było również zdjęcie, na którym wysoki mężczyzna w płaszczu za kolana wyciąga rękę do żołnierza siedzącego między dwoma funkcjonariuszami CAB. W drugiej ręce trzymał charakterystyczną maskę przeciwgazową z czerwonymi szkłami. Z wyrazu twarzy oficera można było odczytać charakterystyczne słowa: “Czy myślałeś już o swojej przyszłości?”

"Por. Finn Finio"
Historia prawdziwa

Finn urodził się w rodzinie Finiowsky znanej lokalnym mieszkańcom oraz komendantom za sprawą jego dziadka, który zarobił krocie na transporcie jabłek do Origin, gdzie z grupą znajomych winaiarzy otrzymywali znany w całej Republice Fin'e Cider. Według legendy, 8 letni Finn wpadł kiedyś do kotła z eksperymentem alkoholowym dziadka, co rozsławiło cydr jeszcze bardziej aczkolwiek sprawiło że sam Finn często chodzi jakby halny zawiewał pomimo zerowego spożycia alkoholu. Od czasu owego „wypadku” dziadek poczuwał się do wychowania wnuka w jak najlepszy możliwy sposób. Od dziecka wpajał mu miłość do Republiki oraz ideały przelewania krwi w słusznej sprawie. Dlatego też młody Finn zaciągnął się do armii 3.5 roku wcześniej niż dopuszczało to prawo w Veli. Dla tych mniej domyślnych bądź też ciekawych kulisów tego procederu objaśnić wszystko powinno stare, republikańskie porzekadło: „W Colonii nie ma rzeczy, której nie załatwisz z pomocą odpowiedniej ilości alkoholu”. Pomimo bycia najmłodszym w jednostce szybko zyskał szacunek i poważanie kolegów, gdyż nie zachowywał się jak stereotypowy bogaty panicz a i regularnie przywoził świeże skrzynki cydru z rodzinnej manufaktury. Dodatkowo pierwsze ćwiczenia polowe pokazały odwagę chłopaka co tylko pogłębiło więzi z resztą oddziału, który szybko zapomniał o różnicy wieku. Patriotyzm był w nim tak silny, że przez cały okres szkolenia nawet się nie zawahał, choć początkowo z powodu swojego wieku nie radził sobie na testach sprawnościowych tak jak życzyła sobie tego armia. Na szczęście szybko się okazało, że gdy towarzysze są skacowani aż tak nie odstaje się od reszty.

 

Niestety błoga sielanka w jednostce się skończyła. Wybuchła kolejna wojna na północnej granicy Veli- wojska Caviańskie po raz kolejny zaatakowały niezadowolone z wyniku poprzedniej wojny. Nadszedł czas pierwszej bitwy dla Finna, który ze względu na zbieżność swojego imienia i nazwiska otrzymał pseudonim „Finio”. Wrzucony został do oddziału, który dostał przydział desantu morskiego na plażę w pobliżu The Overland w Endless Shore. Każdy żołnierz w oddziale otrzymał regulaminowy przydział charakterystycznego dla ówczesnej armii kolonialnej karabinu Volty Reapeater vI oraz bandaża. Finn uzupełnił owy zestaw bagnetem, co wzbudziło natychmiastowe zdumienie na twarzy dowódcy. Chłopak wciąż był dużo młodszy od większości żołnierzy po obu stronach. Mimo to porucznik nie zdecydował się go zatrzymać. Po części dlatego, że dobrze wiedział że jacyś "husarze" z Umbrall Wildwood z jakiegoś powodu nadprodukowali bagnety. Finnowi nie było o nich wiadomo zbyt wiele, choć podobno często kradli sprzęt ciężki, co nie podobało się zmecholom z SIEGE. Gdy padł rozkaz, „Finio” wraz z towarzyszami wsiadł na jedną z barek i wyruszyli oni na misję.
W końcu nadeszła wiekopomna chwila. Barka naszego bohatera przybiła do brzegu a jego oddział został oddelegowany do pierwszej szarży. Z powinności szeregowcy pożegnali się ze sobą, a oddział obserwował przedpole bombardowane przez sprzymierzoną artylerię. Tego dnia dowodził styrany życiem oficer, na którego mówili Szyszka. Wtedy jeszcze Finn nie wiedział, że to będzie jego przyszły towarzysz. Gdy ciężki huk pocisków artyleryjskich ustał, rozległ się pisk gwizdka. Był to rozkaz do rozpoczęcia szarży. Ruszyli. 

Oddział biegł przez pole niczyje, a „borówki” z niedowierzaniem patrzyły, jak ich siły są dziesiątkowane przez długowłosego nastolatka! Jeden celny strzał z Volty pozwalały na powalenie większości adwersarzy a możliwość wystrzelenia ciągiem takich 8 stanowiła znaczącą przewagę. Wybuchy granatów wybijały rytm do strzelania, a głośny stukot CKMów wyznaczał kolejne przeładowania broni amunicją podniesioną z poległych wrogów. Zabijanie Wardenów zdecydowanie sprawiało mu satysfakcje, gdyż z każdym kolejnym wyeliminowanym przeciwnikiem wykrzykiwał słowa propagandy Legionu.

Walka o umocnienia trwała około 30 minut. W okopach, nastała cisza, krzyki agonii, wybuchy, strzały, dźwięki szarpanego płótna i tryskającej krwi znikły. Pozostała jedynie cisza przerywana okazyjnymi grzmotami z oddali. Finn przejrzał się w kałuży zaczerwienionego błota. Był cały we krwi, mimo że sam nie poniósł większych obrażeń. Wtedy właśnie uświadomił to sobie, że wygrał! Przeżył! Ale... był sam. Opanowała go apatia, zrozumiał, że rytuał pożegnania przed bitwą, nie był tylko symboliką. Zrozumiał "funkcje" jaką Legion mu przypisał. Zrozumiał, że stał się Legionistą- niczym więcej jak kolejnym trybikiem w wojennej maszynie.

Wtedy usłyszał jęk gdzieś zza pleców. Chwycił więc bagnet, ten sam który wydarł z magazynu, założył na broń i podszedł do źródła dźwięku. Okazał się być nim wrogi żołnierz, który próbował się wygrzebać spod sterty ciał leżących na nim. „Finio” zadbał, żeby mu się to nie udało. Gdy już to zrobił, zaczął sprawdzać czy przeżył ktokolwiek z jego braci. Niestety odnalazł tylko ich ciała. Wtem ogarnęło go zmęczenie. Upadł na kolana i stracił przytomność, sam w okopie, z pociętym i poszarpanym mundurem, uszkodzonym hełmem, cały w czerwieni, błocie, i zieleni. 

Obudził go dźwięk ciężkiego sprzętu. Ostrożnie wychylił głowę i zobaczył jak sojusznicze siły zmechanizowane podjeżdżają na pole bitwy. Husarze przybyli. Na czołgach rozpoznał znak, który znajdował się również na jego bagnecie. Był to osławiony KOP. Czarne mundury z charakterystyczną maską przeciwchemiczną, w ciężkich, olejnych płaszczach wysiedli z czołgów i zaczęli przyglądać się pobojowisku. Finn patrzył na nich z okopu z podziwem, gdy nagle poczuł rękę na ramieniu. Odwrócił się. Jeden z żołnierzy tajemniczego korpusu popatrzył na niego przez krwistoczerwone szkła w masce po czym przemówił:
-"Myślałeś już o swojej przyszłości?"
Po czym wyciągnął do chłopaka dłoń. Na rękawie dało się dostrzec biało-czerwoną plakietkę oraz herb korpusu: biały orzeł na zielonym tle.

"Upadek Anioła"
Backstory Angela

Był to raczej chłodny poranek. Jak zwykle wyszedłem z baraku w akompaniamencie syren mających na celu budzenie śpiących logistyków, oznajmiając im początek i, przynajmniej niektórym, koniec zmiany. Rozejrzałem się po parkingu Blemish szukając ciężarówki, którą tam zostawiłem poprzedniego wieczora. Logistycy kręcili się jak mrówki przejmując zadania po nocnej zmianie od swoich kolegów. Produkcja utrzymywała cały front i nie mogła stanąć nawet na minutę. Obok mnie przemknęło kilku towarzyszy z baraku co wybudziło mnie z zamyślenia. Wziąłem głęboki wdech przepełnionego smogiem powietrza i ruszyłem w stronę swojego pojazdu. Po sprawdzeniu jego stanu i zamków podjechałem do rafinerii. Poprzedniego dnia przywiozłem tam sporą ilość komponentów, więc dzisiaj należałoby ich użyć. Wyciągnąłem wszystkie skrzynki rmatów jakie były w mojej “prywatnej” kolejce rozładowując je na bieżąco. Co za debil wpadł na pomysł, żeby pakować je tylko po 20 sztuk do skrzyni. Gdy już wypełniłem ciężarówkę luźnymi rmatami ruszyłem nią w stronę chwilowo pustego garażu. Zaparkowałem obok wjazdu i wyjąłem pierwszą porcję materiałów. Następnie zabrałem się za produkcję czołgu znanego jako Lance-36. Była to potężna bestia strzelająca pociskami kalibru 75mm, do której obsługi potrzebna była aż 5-cio osobowa załoga. Jednak koszty tejże bestii również były ogromne- z materiałów potrzebnych na nią można było zbudować 2,5 czołgu lekkiego. Gdy już złożyłem pierwszą sztukę wyjechałem nią na parking przed garażem. Po sprawdzeniu zamków i upewnieniu się że klapa dowódcy jest zamknięta wróciłem do garażu aby zbudować następnego. Przy pierwszym jak zawsze zaczęli się zbierać potencjalni chętni do obsługi owego BT’ka. Zawsze uwielbiałem moment przekazania czołgu w ręce załogi ale najpierw chciałem zużyć materiały, które przygotowałem. Po wyciągnięciu trzeciego BT z garażu i ustawieniu go w rządku z poprzednimi nastąpiło coś niecodziennego. 

Gdy już miałem wracać do garażu podjechał LUV, z którego wysiadł jakiś wyższy rangą oficer. Podszedł do czołgów i zaczął krzyczeć aby wszyscy zgromadzeni tam żołnierze natychmiast oddalili się od jego maszyn. Nigdy nie lubiłem tego typu sytuacji ale zdarzały się dość często, więc wiedziałem co robić. Przeładowałem pistolet i podszedłem powoli jeszcze raz sprawdzając zamki w moich czołgach. Gdy byłem już dość blisko zobaczyłem naszywkę z nazwą dywizji na ramieniu oficera- SIEGE.
-“Tacy są najgorsi”- pomyślałem.
Wymierzyłem pistolet w plecy gościa i krzyknąłem “Czołgi są moje i chuj wam do tego komu je daje. Zostawcie moich klientów”.
Oficer odwrócił się i spojrzał na mnie a jego obstawa natychmiast sięgnęła po broń.
-”Twoje kapralu? Nie wydaje mi się.” odparł bez emocji.
-“To co ci się wydaje obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Wypierdalaj od czołgów bo zajebie” z tymi draniami ze zorganizowanych trzeba było twardo bo panoszyli się straszliwie. Oficer uśmiechnął się z pogardą. -“Zajebcie śmieszka i bierzcie te czołgi”.
No po moim trupie. Wystrzeliłem dwa razy i odskoczyłem za czołg. Okazało się że te miernoty z jego obstawy nawet nie przeładowały broni. Szybko wskoczyłem do czołgu i obróciłem wieżyczkę w ich stronę. Teraz to ja rozdaję karty. Chuj że nie mam ammo do tego czegoś. Oczy oficera zrobiły się wielkości spodków do herbaty. Krzyknął coś do swoich ochroniarzy i podniósł ręce do góry po czym włożył je za głowę. Jego towarzysze poszli za jego przykładem. Przeskoczyłem na pozycję dowódcy czołgu i otworzyłem właz.
-“I co skurwysyny? Zmiękła faja?” krzyknąłem w ich stronę. Oficer skinął głową i spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się fascynacja i podziw. -“A więc to prawda co mówili. Czyli to twoje..” drugie zdanie wypowiedział znacznie ciszej. Popatrzył mi w oczy i powiedział znamienne słowa, które miały zmienić moje życie.
-“Chciałeś może kiedyś zostać członkiem dywizji pancernej?”. 


Kilka miesięcy później

Szczęk stali i ryk silników przebijały się przez gruby pancerz i rezonowały w przestrzeni wewnątrz czołgu niczym odgłosy burzy. Wraz z kilkoma innymi załogami SIEGE jechaliśmy w stronę granicy Umbral-Deadlands. Nasze czołgi model Lance-40 “Hallberd” były załadowane ammunicją, zarówno tą do głównego działa jak i tą do KM’a, i bmatami. Za kolumną wlokła się cysterna z paliwem. Standardowy rozkład konwoju jadącego do walki, nic dodać nic ująć. Jako jeden z oficerów naszej dywizji jechałem jako pierwszy, w czołgu dowodzenia. Kapitan Trekker co jakiś czas wyglądał z wieży czołgu i rozglądał się za pomocą lornetki. Od rana był jakiś dziwnie nerwowy i podejrzliwy. Możliwe że to przez “super tajne rozkazy dowództwa” jak to określił a może to przez wszędobylskie alty. To słowo budziło we mnie szczególną ciekawość. Kim do cholery są te alty o których tyle się mówi? Nigdy żadnego nie widziałem. Jednak wracając do wnętrza czołgu: atmosfera jaką roztaczał dowódca udzielała się reszcie załogi, więc wszyscy spoglądali po sobie raz po raz z dziwnym wyrazem twarzy. Podróż mijała powoli, zupełnie jakby czas się zatrzymał. Wydawało się że minęły wieki zanim dotarliśmy do granicy. Tam Trekker rozkazał ustawić czołgi w linii bojowej i kazał wszystkim załogom opuścić pojazdy na zbiórkę. 

Gdy już wszyscy żołnierze zebrali się w kole, dowódca rozpoczął przemowę: -“Jak doskonale wiecie, Wardeńskie BT’ki ewoluowały na zupełnie inny poziom. Ich uzbrojenie pozwala im na rozpoczynanie walki z większych odległości a lepszy pancerz na przyjęcie większej ilości strzałów. Nasze MBT nawet z wzmocnionym pancerzem nie są w stanie im sprostać nie mówiąc już o reszcie czołgów. Dlatego z ciężkim sercem muszę to powiedzieć- wojna jest już przegrana i nic nie da się z tym zrobić. Ale nie dam tak zdolnym czołgistom zginąć w tej nierównej walce. Dlatego skontaktowałem się z Wardeńskim dowództwem i od dziś możemy nazywać się honorowymi Caoviańczykami. Chwała Callahanowi!”. Krew odpłynęła mi z twarzy gdy usłyszałem dwa ostatnie słowa. Co to kurwa ma znaczyć? Jednak większości szeregowych żołnierzy nie przeszkadzała niespodziewana zmiana strony konfliktu. Byli wierni swemu dowódcy i nie zadawali pytań. Mój system tworzenia oddania dywizji działał aż za dobrze. Kurwa mać!
-“Jebać Callahana i was wszystkich, a w szczególności ciebie Trekker! Nie to mi obiecywałeś po dołączeniu! Nie tak miała wyglądać przyszłość tej dywizji, nie umawialiśmy się na zdradę Legionu!” wyrzuciłem z siebie. Na twarz dowódcy wstąpił okropny uśmiech. Ten jednak zrzedł gdy za mną zaczęli stawać inni oficerowie oraz kilku żołnierzy, z którymi znaliśmy się dłużej. Przez chwilę stali w ciszy ale szybko jeden z nich zaczął skandować “Precz z Callahanem!” a do niego przyłączyła się reszta. 

Trekker spoważniał.
-“Nie tego się po was spodziewałem. Miałem nadzieję na dalszą służbę z wami ale widać wasze ‘ideały’ różnią się od ideałów prawdziwego czołgisty. Nie chciałem tego robić ale… Stylo, wykonajcie rozkaz rezerwowy. Miło było z wami służyć chłopaki” powiedział i odwrócił się. Sięgnąłem po pistolet ale zanim zdążyłem go wyciągnąć usłyszałem odgłos karabinu maszynowego i poczułem ból. Wyżsi oficerowie SIEGE zaczęli strzelać do lojalistów Legionu z otrzymanych od Wardenów PMów. Upadłem na ziemię i straciłem przytomność.
-“Ten też nie żyje” usłyszałem gdy moja świadomość zdecydowała się wrócić.
-“Co tu się kurwa odjebało i gdzie jest ta jebana dywizja SIEGE? Zajebali blisko 6 MBT’ków i zwiali a teraz mamy ich żołnierzy ze sprzętem czołgisty leżących martwych” powiedział drugi głos.
Usłyszałem kopnięcie obok mnie.
-“Martwy”- rzucił krótko trzeci głos “Ale mam wrażenie że tamten może widzieć coś więcej”. Poczułem na sobie czyjeś ręce. Otworzyłem oczy z bólem. Zobaczyłem około 6 osób ubranych w czarne mundury z dziwnymi maskami. Moją uwagę szczególnie przykuły żarzące się na czerwono oczy. Gdyby nie symbole Legionu na ich piersiach i wszechogarniający ból to myślałbym że trafiłem do Valhalli.
-“No mój drogi, co tu się odjebało?” zapytał stojący nad podnoszącym mnie gościem żołnierz.
-“Jebany Trekker… Legion… koniec…” szepnąłem po czym znajoma ciemność wróciła. Zajebiście, nie wiem ile czasu minęło ale znów powróciłem z zaświatów. Widać Valhalla nie chce mnie w swoich szeregach. Ich strata. Poczułem pod sobą materac. A więc żyjemy.
-“Wstawaj samuraju” usłyszałem głos żołnierza, który zapamiętałem z mojego przebłysku świadomości. “Witamy znowu wśród żywych. A teraz zbieraj się. Mamy zdrajców do zajebania”.

Ostatni Falchion

"Jak tu pizga", "Zimnoo…", "Jebana północ…"- takie głosy dało się słyszeć na pokładzie OMC "Silas". Ich właścicieli na próżno było jednak szukać, gdyż ciemność panującą na całym statku ograniczała pole widzenia do około 3 centymetrów przed własną twarzą. Zakaz używania jakichkolwiek źródeł światła miał jednak proste uzasadnienie: operacja była ściśle tajna a od jej wyniku zależał los całego frontu na wyspach wschodnich a każde ognisko mogło zdradzić naszą flotę desantową. Co prawda żołnierze otrzymali dodatkowe ubrania mające chronić przed zimnem ale nawet najgrubszy kożuch nie utrzyma komfortowej temperatury przez kilkanaście godzin. Nie licząc odgłosu silników, chlupotu wody oraz szeptów żołnierzy noc była niespodziewanie cicha, zupełnie jakby nawet wiatr bał się nam przeszkodzić. Radiostacja milczała już od kilku dobrych godzin a rozkaz zabraniał mi jakichkolwiek niepotrzebnych połączeń z innymi okrętami. Po raz kolejny spojrzałem znudzony w stronę gdzie powinien być dziób statku. Tym razem jednak ujrzałem w oddali drobne, złote kropki. Jako że noc była bezgwiezdna to nie było innego wyjścia- to nasz cel. Wightwalk, najmniej zabezpieczona i jednocześnie baza najbliższa głównemu miastu logistycznemu w Weathered Expanse- Port of Rime.

Plan operacyjny był prosty w założeniach aczkolwiek trudny w wykonywaniu: nasza flota miała zaskoczyć wroga co z kolei miało pozwolić na zdobycie Wrightwalka bez większych walk i rozpoczęcie operacji zrzutu rakiety balistycznej na Port of Rime. Dowództwo potrzebowało jakiegoś znacznego przełomu w wojnie, dlatego skierowało do tego zadania najbardziej elitarne jednostki Legionu oraz mnóstwo sprzętu. Barki wyładowane żołnierzami oraz pojazdami miały zapewnić impet potrzebny do lądowania, natomiast mobilna artyleria 120mm załadowana na statkach miała zapewnić wsparcie przy dalszym ataku w stronę portu. "Gotować się do szturmu" rozległ się z radiostacji głos dowódcy operacji- Ferrendrisa z Colonialnej Kompanii Rozpoznania. Żołnierze najbliżej mnie otrząsnęli się z otumanienia wywołanego przez zimno i zaczęli przekazywać wiadomość dalej. Wkrótce cała załoga statku była zwarta i gotowa do walki. Mimo że nie mieliśmy walczyć w pierwszej linii to niewykluczone było że nasze wsparcie będzie konieczne.

Minuty mijały w ciszy przerywanej jedynie odgłosami nerwowo sprawdzanych karabinów oraz na szybko uzupełnianej amunicji. Wkrótce rozległo się wycie syren a plażę przed nami rozświetliły flary. Z pokładu mojego statku byłem w stanie dostrzec barki podbijające do brzegów, zostawiające tam żołnierzy i odpływające aby zrobić miejsce następnym. Nie słyszałem żadnych wystrzałów więc na chwilę obecną wszystko było w najlepszym porządku. Podniosłem do oczu lornetkę i zacząłem przyglądać się całej akcji bliżej- saperzy sprawnie zdemontowali zasieki oraz zapory przeciwczołgowe pod osłoną nocy- plaża była czysta. Kompanie rozpoznania przebijały się coraz dalej. Wkrótce na plażę wtoczył się pierwszy Czołg Masowej Produkcji 85K-b "Falchion". Tuż obok niego wyjechał następny a po nim kolejny. Wkrótce rozległy się pierwsze strzały. Wardeni w końcu zorientowali się co odwaliło na plaży. Jednak było już na to dużo za późno- ludzie Ferrendrisa zdążyli już podłożyć ładunki pod Relic Base i niedługo po tym noc rozświetliła się a seria wybuchów wstrząsnęła zimnym powietrzem. W tym momencie odezwały się nasze okręty. Deszcz pocisków zasypał wrogie fortyfikacje a piechota ruszyła za czołgami w wir walki. Trwało to niezwykle krótko, gdyż szybko spostrzegłem wardenów wybiegających z okopów i bunkrów i biegnących ślepo w ciemność. Na plecach części z nich malowały się całymi liniami czerwone ślady po kulach szczególnie widoczne na śniegu pokrywającym ich mundury. Padli oni na twarze by już nigdy się nie podnieść. Niestety części udało się uciec i rozpłynęli się w mroku nocy.  Odłożyłem lornetkę do torby i nałożyłem słuchawki. Mniej więcej w środku nadawania meldunku poczułem lekkie uderzenie i usłyszałem głośny skowyt podnośników hydraulicznych. OMC "Silas" nie był zwykłym okrętem. Był to specjalny statek z serii BMS White Whale służący jako mobilne centrum dowodzenia na takie właśnie okazje. Dokończyłem meldunek i zgarnąłem radiostację do plecaka, następnie ruszyłem ku rampie okrętu. Gdy poczułem piasek i kamienie pod butami rozejrzałem się: wielkie lampy okrętów oświetlały teraz całą plażę, na której rozstawiało się nasze zaplecze logistyczne oraz przygotowywano czołgi do dalszej walki. Kątem oka spostrzegłem Rabbita kierującego rozładunkiem artylerii. Ruszyłem wzdłuż plaży szukając kapitana Stalkera.

Piasek był twardy i zawierał w sobie resztki cegieł z wysadzonego Relic Base. CRG chyba przesadziło z ilością ładunków. Wkrótce usłyszałem głos kapitanów Stalkera oraz kapitana Drivy z pobliskiego namiotu. Wszedłem do środka i spostrzegłem ich nad sporych rozmiarów mapą przedstawiającą Weathered Expanse. "Tutaj, tutaj i tutaj. Nie wykluczam też tego miejsca." mówił Stalker. Driva tylko przytaknął po czym podniósł głowę i spostrzegł mnie. Szturchnął kapitana i wskazał brodą na mnie po czym wyszedł. Kapitan "Dark" machnięciem ręki wskazał mi pusty stół po drugiej stronie namiotu. Bez słowa rozłożyłem tam radiostację i usiadłem na stojącym obok krześle żeby ją poprawnie ustawić. "Jak skończysz zapytaj porucznika Rabbita czy już skończyli rozstawiać zabawki" rzucił do mnie kapitan po czym odpalił papierosa i wyszedł z namiotu.  Zabawa z radiostacją zajęła mi z dobrych kilkanaście minut. Następnie wykonałem testowe połączenie do porucznika. -"Thor do Błyskawicy, Błyskawica jak mnie słyszycie, odbiór" -"Głośno i wyraźnie Thor. Jakieś zmiany w koordynatach?" -"Nie Błyskawica, wszystko według ustaleń. Zabawki gotowe?" -"Jak zawsze. Za kilka minut rozpętamy borówom piekło na ziemi" -"Znakomicie. Thor bez odbioru" Zdjąłem słuchawki i rozejrzałem się po namiocie. Kapitan jeszcze nie wrócił. Wstałem z krzesła i wyszedłem przed namiot. Plaża wciąż była pełna żołnierzy Legionu pracujących przy konserwacji i przeładunku pojazdów. Kapitan "Dark" stał tuż obok namiotu i kończył palić. "I jak tam?" - zapytał jak tylko mnie zobaczył. "Wszystko według planu, za kilka minut zaczynają" odparłem. Kapitan skinął tylko głową i po raz ostatni zaciągnął się papierosem po czym rzucił go na ziemię i ruszył do namiotu. Ostatni raz spojrzałem na plażę i ruszyłem za nim. W tym momencie usłyszałem huk artylerii- nasi zaczęli ostrzał. Usiadłem na krześle i wyciągnąłem mapę aby jak zawsze skreślać kolejne zniszczone cele. "Błyskawica do Thora, przerywamy ogień, potwierdźcie zniszczenie celu alfa" "Tu Thor, dajcie mi chwilę" Szybko połączyłem się ze zwiadem i wkrótce po tym potwierdziłem zniszczenie celu alfa. Chwilę później potwierdziłem również zniszczenie celów beta i charlie. W międzyczasie noc przeszyły odgłosy syren przeciwlotniczych. To Port of Rime ogłosił alarm po tym jak wykryli że celujemy w nich rakietą. No to teraz zacznie się prawdziwa zabawa. Jednak w tym momencie wszystko zaczęło się pierdolić.

"Thor, tu Błyskawica. Napierdalają do nas! Powtarzam: cel delta oddaje nam i to kurewsko celnie!". Kapitan Stalker zrobił wielkie oczy "Skąd te kurwy mają tutaj garnizony z artylerią?" mruknął. "Rozkaż naszym chłopcom cofnąć artę, damy sobie już radę i bez niej. Szkoda tracić ludzi, rakieta pozbędzie się celu delta." "Błyskawica tu Thor, macie natychmiast się wycofać na plażę." "Przyjąłem Thor. Błyskawica bez odbioru." Po tym nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Jedynymi dźwiękami jakie były odległe syreny z portu. W napięciu czekałem na potwierdzenie od dowództwa o oznaczeniu celu dla rakiety. Wtem stało się coś kurewsko niespodziewanego. "Thor, kurwa czekali na nas. To była jebana zasa…" głęboki trzask zakończył połączenie. Ja pierdole, nie może być spokojne. "Angel, zapierdalaj do nich. Jebać sprzęt, chłopaki mają wrócić w komplecie" powiedział z nieudawanym strachem w głosie. Chwyciłem mojego Argentiego opartego o stół i wybiegłem z namiotu w stronę stanowisk artylerii. Odgłosy broni palnej niosły się w nocnym powietrzu na spółkę z wyciem syren i charakterystycznym odgłosem a'la tłuczonego szkła- czyli Wardeni mieli samoprzylepne granaty przeciwpancerne. Przedzierałem się przez skały i piasek by po chwili dotrzeć w okolice stanowiska artylerii. Wkrótce po tym zobaczyłem chłopaków wraz z kilkoma CRG'ami.  Rabbit uśmiechnął się i na mój widok i powiedział: "Widzę że dowództwo pułku dba o nas, na odsiecz wysyłają nam całego jednego żołnierza z radiem i karabinem" -"Nie ma z wami Drivy?" -"Jak sam widzisz. Gdyby nie CRG'i to byśmy mieli tutaj ciężką noc. I tak straciliśmy jedną artylerię a druga jest dość mocno zniszczona. Do plaży dojedziemy ale już raczej nie postrzelamy" -"Chuj w sprzęt, wszyscy cali?" -"Jak widzisz. Na szczęście kazałem chłopakom zabrać ze sobą standardowy zestaw piechoty." Popatrzyłem na pole bitwy. Około 20 Wardenów leżało martwych dookoła artylerii, która wyraźnie żłobiła dziury w ziemi świadczące o jej ruchu. Przekazałem radio Rabbitowi i ruszyłem ocenić starty. Było dokładnie tak jak mówił porucznik- jedna arta zniszczona, druga uszkodzona, pozostałe wyglądały na całe.

Oparłem się o jedną z nich i przyglądałem się CRG'om grabiącym plecaki pokonanych wrogów. Pomyślałem że w sumie sam bym nie pogardził Fiddlerem i paroma magazynkami do niego gdy ponownie podszedł do mnie Rabbit. "Wracamy z tym co zostało na plażę, nie ma co kusić losu."- powiedział i zaczął wydawać rozkazy. -"Zostawiacie amunicję, nie mamy zbyt dużo czasu."- odezwał się kapitan Stalker przez radio. -"Jak to zostawcie amunicję? Wiesz ile czasu załatwiałem to gówno?" - oburzył się Rabbit -"W dupie mam ile to załatwiałeś, dowództwo właśnie potwierdziło naznaczenie celu. Za równo godzinę nie będzie co zbierać od Port of Rime aż po waszą pozycję. Dlatego spierdalać mi z tą artą na barki! Bez odbioru". Słowa kapitana wyraźnie nie spodobały się Rabbitowi ale jak wiadomo rozkaz to rozkaz i dosłownie parę chwil później wszystkie działa ponowie ruszyły. Dobrych 40 minut zajęło nam dostarczenie ich na plażę, gdzie czekały już na nie puste barki. Zostawiłem ekipę odpowiedzialną za artylerię z logistykami odpowiedzialnymi za załadunek i wróciłem do namiotu dowodzenia. Praktycznie wszystko w środku było już zabrane dlatego niezwłocznie zapakowałem moją radiostację do plecaka i wyszedłem.  Skierowałem się w stronę okrętu na którym tu przybyłem i położyłem plecak przy wejściu. Nie było już sensu rozkładać radia, zwłaszcza że praktycznie wszystkie jednostki już się wycofały. Nasi także się już prawie zapakowali z powrotem na barki. Gdy artyleria była już zabezpieczona na barkach, stanęli i obserwowali jak kolejne czołgi wracają na plażę i wjeżdżają na rampy barek. Było to dość epickie widowisko, zwłaszcza że ich ilość była dość spora.

Nagle usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy jak na ostatni czołg spada fala granatów. Część z nich odbiła się od czołgu i spadła ale część pozostała na pancerzu. Z granatów zaczął wydobywać się trujący, zielony gaz. Nie wiedzieć dlaczego czołg stanął w miejscu i nie odpowiedział partyzantom. Wraz z kapitanem Stalkerem oraz szeregowym Blantey'em staliśmy najbliżej dlatego złapaliśmy za broń i ruszyliśmy z odsieczą. Niestety Wardeni od razu zarządzili odwrót gdy zobaczyli nagły ruch na plaży. Udało nam się jednak ustrzelić przynajmniej dwóch. Gdy dotarliśmy do czołgu poznaliśmy przyczynę jego zatrzymania- załoga była całkowicie bez filtrów w maskach, prawdopodobnie wszystkie zużyli podczas walk.  W tym momencie rozległ się charakterystyczny dźwięk zamykających się ramp statków. Gdy jak oparzeni wyskoczyliśmy z czołgu nasze najgorsze obawy się potwierdziły- statki już zaczęły odpływać. Blaney zaczął biec w stronę plaży ale kapitan kazał mu wracać. "I tak po nas nie wrócą. Za- tu spojrzał na zegarek- 5 minut rozpęta się tutaj piekło. A my będziemy jego integralną częścią" dodał po chwili. -"No to chyba wypadałoby stąd spierdolić zanim to się stanie, czyż nie?" powiedziałem. -"A co z tym?" rzucił Blantey tracając butem gąsienice. -"Szkoda tego zostawiać, szczególnie że jest raczej poza zasięgiem rakiety… Dobra, nie ma co się oszukiwać. Wsiadaj Blantey, wypierdalamy z tego kurwidołka!" - krzyknął Dark po czym wyrzucił martwego dowódcę czołgu na plażę. Popatrzyłem na zwłoki kierowcy i zrobiłem to samo. Chwilę później na piasku znalazł się również martwy strzelec. Odpaliłem silnik i zacząłem obracać czołg w stronę drogi. "Dark" wychylił się z włazu na wieży i zapalił papierosa.

Ruszyliśmy. "Blantey, sprawdź zapas amunicji, Angel raport paliwowy" odezwał się po chwili kapitan. Stuknąłem palcami w deskę rozdzielczą po czym przetarłem panel rękawem. Wskaźniki leniwie ale podniosły się na swoje pozycje. "Mamy pół baku, może trochę więcej" odrzekłem. "Mamy jeden pocisk w zapasie, może dwa jeśli poprzedni strzelec przeładował."- raport Blantey'a nie pozostawiał złudzeń.  Nie możemy nawet myśleć o walce. Minuty mijały w akompaniamencie szczęku stali i chrobotaniu gąsienic. W końcu kapitan skończył palić i wrócił do wnętrza czołgu. Wyjął z kieszeni mapę i rozłożył ją wiodąc palcem po drodze, ewidentnie czegoś szukając. Po chwili złożył mapę i powiedział: "Angel, kieruj się na południowy zachód. Mam pomysł". Instynktownie poruszyłem wajchą i czołg wydał z siebie charakterystyczny odgłos skrętu. Następnie ruszyłem do przodu z pełną prędkością.

Przez dłuższy czas się nie działo, nawet teren zdawał się być zaskakująco równy. Po około 40 minutach jazdy zaczęło robić się widno. Słońce nie jest najlepszym sojusznikiem jeśli chodzi o przekradanie się pod samym nosem wroga. "Dark" powoli wychylił się z wieżyczki i rozejrzał się za pomocą lornetki. "Angel, odbij bardziej na południe bo zaraz podjedziemy im pod samą bazę!" krzyknął w głąb czołgu a ja szybko wykonałem odpowiedni manewr. "Kurwa, ten Relic Base powinien być znacznie dalej." kontynuował kapitan. Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad dokładnością naszych map, gdyż w tym momencie Blantey krzyknął "Wardeni z granatami ppanc od strony Relica!". -"Angel, cała naprzód! Musimy spierdalać albo zaraz będzie gorąco". Czołg aż stęknął gdy rozwinął swą pełną prędkość. Blantey zaczął już obracać wieżę na wypadek potrzeby samoobrony. Sekundy mijały w napięciu jednak ku naszej uldze Wardeni z owej bazy nie byli najlepszymi sprinterami i szybko zostali w tyle. Jedynym naszym problemem była teraz ilość paliwa- colonialne czołgi mają to do siebie, że podczas jazdy z maksymalną prędkością spalają znacznie więcej paliwa niż normalnie. Jako że nasz bak od samego początku był bardziej pusty niż pełny stało się to dość kłopotliwe. -"Kapitanie, zostało nam poniżej ¼ baku paliwa." powiedziałem. -"Nie jest dobrze, oj nie jest" usłyszałem w odpowiedzi. Nie powiem że ucieszyłem się słysząc to. Jeśli wyjdzie nam paliwo to jedynym wyjściem będzie marsz do najbliższej sojuszniczej bazy a to nam się zbytnio nie uśmiechało.

W czołgu znowu zapadła cisza. Nikt nie miał pomysłu jak rozwiązać problem pustoszejącego baku. Kolejne minuty mijały ale nikt z nas nie miał pomysłów.  Dodatkowo aby ominąć wrogie pozycje musieliśmy skręcić w bardziej górzyste tereny wymagające więcej paliwa. Nagle wśród skał rozległ się warkot kolejnego silnika. "Dark" natychmiast otworzył właz i zaczął szukać źródła tego dźwięku. Nie zajęło mu to długo. "Panowie, halftrack na prawo!" usłyszeliśmy. Blantey natychmiast zaczął obracać działo w tamtym kierunku. "Jeszcze nie strzelać" powiedział kapitan. Czekaliśmy więc w napięciu na rozwój wydarzeń. Halftrack podjeżdżał coraz bliżej, w końcu również stanął a z klapy po stronie pasażera wychylił się celowniczy… w mundurze Legionu. Cała nasza załoga zdębiała. "Podjechać bliżej ale ostrożnie" padł rozkaz. Powoli ruszyliśmy w stronę pojazdu.  Gdy byliśmy już dość blisko usłyszeliśmy krzyk: "Jeśli podjedziecie choćby metr bliżej otworzymy ogień!" -"Spokojnie, jesteśmy po tej samej stronie. Kapitan James Stalker, Krauniański Pułk Wsparcia. Przez zrządzenie losu zostaliśmy po desancie i teraz próbujemy wyrwać się do swoich" odkrzyknął kapitan. -"Warden też mógłby tak powiedzieć" padła odpowiedź. -"Warden już trzy razy zajebałby wam z działa" odparł "Dark". Sytuacja utrzymywała się dość napięta jeszcze przez kilka następnych minut jednak koniec końców udało się dogadać z drugą załogą. Podjechaliśmy obok i poinformowaliśmy ich o sytuacji. Okazało się jednak że ich stan paliwa jest na podobnym poziomie. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się poczekać do nocy i wspólnie wyruszyć w stronę mostów wiodących na Protos, gdzie toczyły się walki. Wysiadłem więc z czołgu i oparłem się o jego gąsienice. "Na razie odpoczniemy chwilę, o zmroku ruszymy dalej" powiedział kapitan patrząc w stronę z której przybyliśmy. Zdecydowałem się więc nie marnować czasu i od razu położyłem się na tylnym pancerzu Falchiona, który wciąż był przyjemnie rozgrzany od silnika.

Nawet nie wiem kiedy udało mi się zasnąć. Gdy się obudziłem, wokół mnie wszyscy spali. Słońce chyliło się już jednak ku zachodowi a to oznaczało tylko jedno- niedługo wyruszamy. W tym momencie usłyszałem odgłos turlających się kamieni. Instynktownie wyciągnąłem zza pasa pistolet i wycelowałem w tamtym kierunku. Czułem jak czas płynie bezwiednie licząc uderzenia serca. Wtem zza wzgórza wychyliła się sylwetka żołnierza. Odczekałem chwilę aby tajemnicza osoba podeszła bliżej i oddałem strzał ostrzegawczy. "Broń na ziemię i ręce do góry. Żadnych sztuczek bo inaczej pogadamy" krzyknąłem. "A więc to tak teraz wita się oficerów?" usłyszałem w odpowiedzi. Znajomy głos jednego z kapitanów KSR sprawił, że zgłupiałem. Gdy postać podeszła bliżej rozpoznałem Drivę idącego z bronią na ramieniu w stronę czołgu. Zasalutowałem. Kapitan uśmiechnął się ironicznie." Co wy tu w ogóle robicie?" zapytał patrząc na Blantey'a. "Tak jakby spóźniliśmy się na Ubera" odparłem i wyjaśniłem całą sytuację. "Czyli nie macie paliwa?" podsumował moją opowieść Driv. "To da się załatwić" uśmiechnął się drwiąco. "Co tu się kurwa dzieje?" zapytał kapitan Stalker najwyraźniej obudzony przez zaistniałą sytuację. Pozostali żołnierze również wstali na nogi i złapali za broń. -"A nic szczególnego, właśnie ucinałem sobie małą pogawędkę z Angelsem" odparł Driv.  -"Jeśli przez małą pogawędkę rozumiesz strzały to mogę się zgodzić" -"Cóż, mniejsza o to. Słyszałem że macie problem z paliwem." -"Problem? Heh, dobre sobie. W dupie jesteśmy a nie kurwa mamy problem. I nie tylko my" kapitan Stalker wskazał na sojuszniczego halftracka. -"No to mam coś dla was. A raczej Wardeni mają ale chyba nie obrażą się jak sami się tym obsłużymy" -"Co masz na myśli?" -"Dosłownie za tą górką zaparkowana jest wroga cysterna pełna benzyny. Przed chwilą w niej byłem i okazuje się że nikt jej nawet nie pilnuje" -"To na co jeszcze czekamy? Angel, odpalaj czołg a ja powiem tamtym że rozwiązaliśmy nasz problem". Wskoczyłem ponownie do czołgu i już po chwili silnik zaryczał. Kilkadziesiąt sekund później odpalił się również silnik halftracka. Gdy tylko "Dark" zajął miejsce dowódcy ruszyłem za Drivą. Po kilkuset metrach w blednącym świetle dnia ujrzałem cysternę. Podjechałem bliżej i ku mojemu zdziwieniu w szoferce zobaczyłem kapitana Drivę. "Na co czekasz? Tankuj do woli, dzisiaj stawiają Wardeni" zaśmiał się wskazując na przewody paliwowe z tyłu.

Tankowanie obu pojazdów zajęło nam około 20 minut. Po tym czasie ruszyliśmy dalej. Cysternę oczywiście zabraliśmy ze sobą. W końcu po około godzinie dotarliśmy w pobliże mostu wiodącego na Protos. Ku naszemu zdziwieniu kapitan Stalker nie zauważył tam żadnych sojuszników. Most był w całości pod wrogą kontrolą a po drugiej stronie, nawiasem mówiąc tej na którą chcieliśmy się dostać, znajdował się średniej wielkości bunkier. Na nasze szczęście garnizony nie wyglądały na obsadzone. Jednak sam ich widok wystarczył by załoga halftracka zdecydowała się na odwrót. Zabrali 3 kanistry paliwa po czym podziękowali nam i ruszyli z powrotem w góry. Obaj kapitanowie odprowadzili ich wzrokiem po czym Stalker powiedział: "A takiego chuja. Albo się przejebiemy przez tą głupią rzekę albo zginiemy razem z czołgiem. Za daleko już dotarliśmy żeby się teraz wycofać". Zgodnie przyznaliśmy mu rację i zaczęliśmy planować przebicie się do swoich. Żaden plan nie wydawał się jednak wystarczająco dobry. W końcu zdecydowaliśmy się na starą dobrą improwizację.

Około północy wyjechaliśmy na drogę i nie zważając na Wardenów ruszyliśmy na most. Albo borówki są tak głupie albo zaskoczyliśmy ich tak bardzo, że aż nie wiedzieli co mają robić. Wszystko wydawało się być dobrze lecz gdy wjechaliśmy na most kapitan Stalker zauważył niepokojącą rzecz- garnizony przeciwczołgowe po lewej stronie drogi były obsadzone. Odbiłem więc maksymalnie na lewą stronę mostu i gdy tylko było to możliwe zjechałem z niego. Przejechałem przez kilka skrzyń i nagle zauważyłem coś dziwnego- wjechaliśmy w sam środek wrogiego bunkra, lecz nie było tam żadnych garnizonów! No tak, Wardeni i ich chujowe defensywy. Na nieszczęście dla nas w bunkrze aż roiło się od wrogów. Część z nich zdecydowała się schować w bunkrach, inni zaczęli strzelać do czołgu z broni ręcznej.  Nie zważając na ogień z karabinów jechałem do przodu gdy nagle "Dark" krzyknął: "Przejedź po tym okopie! Jeśli się zawali to zamknie tych w środku i chuja nam zrobią!". Jak powiedział tak zrobiłem i wkrótce około sześciu Wardenów zostało zasypanych żywcem w okopie a reszta została zamknięta w bunkrze bez wyjścia. Ruszyliśmy więc dalej nie zważając na krzyki i chaos w szeregach wroga.

Gdy dojechaliśmy do podnóża następnego mostu usłyszałem zgrzyt metalu- jeden z garnizonów z drugiej strony mostu jakimś cudem dał radę dostrzelić do nas! Instynktownie przygazowałem i wjechałem na most a za mną wjechał kapitan Driv cysterną. Rozległ się drugi wystrzał ale tym razem trafił w most. Trzeciego już na szczęście nie było ale szybko okazało się że nie ma powodów do radości. Ten jeden strzał, który nas trafił uszkodził systemy łączności. Co za farciarski kutas strzelał z tego garnizonu. Dobrze że przynajmniej nie trafił w zbiornik paliwa.  Ale na chwilę obecną jesteśmy spaleni u naszych. Nie damy rady się z nimi skontaktować bez radia a wątpię żeby dopuścili nas na odległość krzyku. W chwili gdy to pomyślałem usłyszałem dwa wystrzały i szczęk stali. Dwa pociski uderzyły w nasz czołg od frontu ale na szczęście colonium, jak żartobliwie nazywamy naszą stal, odbiło oba. Natychmiast po tym kapitan Stalker wyskoczył z pojazdu i zaczął biec w stronę sojuszników. Następny strzał rozdarł noc i poczułem szarpnięcie- no to mamy po gąsce. Jednak kolejny strzał nie nadszedł. Chwilę później wrócił zdyszany kapitan. Jakoś dał radę przekonać naszych żeby dali nam podjechać bliżej. Ruszyliśmy więc powoli z uwagi na uszkodzenia i po kilku minutach zrównaliśmy się z dwoma Falchionami, które jeszcze chwilę temu do nas strzelały. Ich załogi wychyliły się na nasz widok i zasalutowały z przepraszającymi wyrazami twarzy. Trochę na to za późno ale cóż, lepiej późno niż wcale. Za nami dumnie jechał kapitan Driv w swojej zdobycznej cysternie a kapitan Stalker wychylił się ponownie z wieży, odpalił papierosa i się zaciągnął. "Jeśli jeszcze kiedyś zgodzę się na tak popierdoloną akcję możesz mi zajebać" westchnął w moim kierunku po czym wypuścił gesty kłąb dymu.

V 1.2.8
20.10.2023

Pokłosie bohaterstwa

Żołnierz z północy

Por. Finn Finio

Upadek Anioła

Ostatni Falchion